Przyjmijmy na chwilę za dobrą monetę przekonanie, że teorie spiskowe są zawsze i w całości niedorzeczne, a nawet, że sama ich struktura – ich spiskowość właśnie – podważa wszystkie pojawiające się w ich ramach treści. Jaka alternatywa wyłania się z takiego postawienia sprawy? Jaki świat widać przez okulary oczyszczone w całości z szaleństwa spisków?
Aby to wyjaśnić chciałbym przywołać wielce pożyteczny wykład Michaela Parenti Conspiracy and Class Power, wygłoszony przez niego w Berkeley w 1993 roku[1]. Autor Demokracji dla nielicznych przedstawia w nim trzy zasadnicze podejścia do istniejącego systemu polityczno-ekonomicznego. Pierwszym z nich jest „konserwatywna celebracja”, a jej zwolennicy twierdzą, że nasze społeczeństwa są z gruntu zdrowe i kwitnące, a tę idyllę zakłócają jedynie nadmierne żądania związków zawodowych i niebezpieczne postulaty lewicowców. Drugie stanowisko Parenti charakteryzuje jako „liberalną skargę”. Określa ją jako wrażliwość na liczne problemy społeczno-polityczne, których istnienie w żadnym razie nie narusza jednak przekonania, że co do swej istoty system jest w porządku. Może nie jest doskonały, ale nikt na razie nie wymyślił lepszego, a występujące w nim konflikty i sprzeczności są w gruncie rzeczy – niezależnie od swej głębi i powagi ich konsekwencji – akcydentalne. Jest jeszcze trzecia postawa – „analiza radykalna”, zgodnie z którą system w całości jest niesprawiedliwy i niefunkcjonowalny, a najważniejsze jego elementy (klasa polityczna, fundusze i bankowy, korporacje biznesowe i medialne, itd.) wprost szkodzą większości społeczeństwa.
Tam, gdzie konserwatyści celebrują sielankę rosnącego dobrobytu, a liberałowie niedoskonały, ale zmierzający we właściwym kierunku projekt, przedstawiciele analizy radykalnej dostrzegają opresyjny system klasowego panowania, w którym najważniejsze instytucje i mechanizmy władzy służą bezpośrednio interesom klasy wyższej, w tym szczególnie 1% superbogatych. To pod ich potrzeby skrojone są kolejne legislacje, a całość systemu odzwierciedla ich potrzeby i zabezpiecza ich przywileje. Znakomita większość społeczeństwa nie tylko nie bierze udziału w zyskach, ale wyrabia zyski najbogatszych i tylko w taki sposób jest w ogóle przydatna systemowi.
Nie powinno nas dziwić, że przedstawiciele dwóch pierwszych grup traktują trzecią jako wietrzycieli spisków i próbują przedstawić ich argumenty jako paranoję motywowaną jedynie resentymentem albo roszczeniowością. Mają w tym swój interes, ponieważ tylko analiza radykalna w jakikolwiek sposób zagraża status quo systemu, podczas gdy dwie pozostałe postawy w mniej lub bardziej jawny sposób go konserwują. Kto w tej sytuacji dysponuje większym arsenałem środków perswazji i kto może skuteczniej podporządkować opinię publiczną swojemu stanowisku? Rzecznicy radykalnej zmiany czy obrońcy aktualnej hierarchii i dystrybucji środków? Odpowiedź jest chyba oczywista i pokazuje, dlaczego tak łatwo uznać „radykałów” za oszołomów i dlaczego tak skutecznie jesteśmy trenowani w podobnych gestach deprecjacji.
Czy oznacza to jednak, że spiski nie istnieją? Że analiza radykalna fantazjuje o sprawach, o których nie ma pojęcia? Jak nazwać to przekonanie, ten system wypierania realności ukrytych machinacji i niejawnych konspiracji mających na celu ochronę własnych interesów albo zyskanie przewagi nad przeciwnikiem? Wszystko na tym świecie dzieje się w sposób jawny i zgodny z ogólnie obowiązującym prawem, a organa ścigania skutecznie zajmują się łapaniem przestępców ze szczególnym rygorem skupiając się na tych najbardziej wpływowych? Na końcu łatwego gestu egzorcyzmowania teorii spiskowych znajduje się wizja świata nie mniej absurdalna niż najbardziej niedorzeczne fantazje o konspiracji, które przywołujemy, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że „nic takiego się przecież nie dzieje”.
Parenti, z właściwą sobie błyskotliwością wymienia katalog teorii, które nieświadomie kierują postawami konserwatywnych i liberalnych (ale i dużej części lewicowych) komentatorów rzeczywistości. To na przykład „teoria niewinności” (innocence theory), która głosi, że najbardziej bezwzględni gracze i chciwi monopoliści tak naprawdę na co dzień kierują się dobrem ludzkości. A ich rosnąca przewaga nad całą resztą, akumulacja kapitału, wiedzy, środków i wpływów jest tylko przypadkowym efektem ich ciężkiej pracy na rzecz ogółu. Z takim przekonaniem wiąże się również „teoria somnambulizmu” (somnambulism theory), która głosi, że najbogatsi i służący ich interesom politycy po prostu nie kontrolują swoich działań i niczym lunatycy wykonują systematycznie zawsze te same ruchy, które całkiem przypadkiem zawsze dają im w efekcie większą władzę i wpływy. Niejeden somnambulik marzyłby o takich skutkach swoich nocnych wędrówek.
Teoria ta rozbija się na liczne podkategorie: teorię przypadku (coincidence theory): „ojej, znowu wyszło na nasze”; teorię głupoty (stupidity theory): „oni nie wiedzą co robią, są po prostu niekompetentni”; teorię chwilowych zakłóceń (momentary abberations theory): „na razie musi tak być, żeby mogło być lepiej”; teorię niechcianych konsekwencji (unintented consequences theory): „staraliśmy się jak nigdy, ale wyszło jak zawsze” czy wreszcie teorię kulturowych lub psychologicznych inklinacji – „Bush napadł na Irak, bo ma przerośnięte ego i wychowywał się w maczystowskiej kulturze”. Wszystkie te teorie mnożą się bez ograniczeń tylko po to, żeby nie można było przyznać dwóch rzeczy: że przedstawiciele rządzącej światem oligarchii kierują się interesem swojej klasy i wyłącznie jej okazują lojalność oraz że ich działania są świadome i nakierowane na pomnożenie swojej władzy. Ten, kto próbując przeniknąć przyczyny i skutki procesów politycznych zadaje pytanie o intencje i klasową lojalność uczestniczących w nich aktorów, wydaje się popełniać faux pas i łamać etykietę obowiązującą w ramach wymienionych wyżej teorii antyspiskowych. O wiele ważniejsze wydają się inne fronty walki – najlepiej dzielące społeczeństwo według linii, które i tak nie dotyczą najbogatszych. Podzielonymi łatwiej się przecież zarządza.
Do tego kanonu praktyk egzorcyzmujących dodałbym jeszcze teorię parcelacji, szczególnie obecną u krytycznie myślących liberałów i lewicowców, którzy pozostają jednak w obszarze tego, co Parenti nazywa liberalną skargą. Teoria ta widzi zjawiska zawsze osobno, nawet jeśli drąży je i naświetla ich problematyczne wymiary całkiem skutecznie. Odmawia sobie jednak prawa do połączenia poszczególnych elementów swojej wiedzy zasłaniając się przekonaniem, że pospieszne wyciąganie wniosków jest intelektualnym lenistwem, a przywiązanie do prawdy grozi popadnięciem w samozachwyt albo urojenie. Według tej wizji najbogatsi bez problemu wpływają na polityków, ale nie korumpują mediów. Ustawy są całkiem podporządkowane interesom korporacji, ale utrzymywane przez nie telewizje jakimś cudem powiedzą nam o tym prawdę. Przemysł zbrojeniowy też jest w stanie wywołać niepotrzebną wojnę i zarabiać na niej miliardy, ale z pewnością nie wyda ani grosza na to, by podreperować swój wizerunek w mediach głównego nurtu. Gdy te kolejny raz wskazują okrutnego dyktatora, którego światowy policjant musi czym prędzej obalić, jesteśmy zobowiązani brać ich słowa na serio, uznać je za rzetelną informację o przebiegu wypadków. Gdy po chwili w tym samym kraju wybuchają zamieszki i pojawia się nikomu nieznany pretent do władzy gotowy „współpracować z Zachodem”, też mamy uznać te zjawiska za część naturalnego procesu. Swoją drogą ciekawe o jakim kraju mowa? Czy o jednym?
Zawarty w teorii parcelacji rodzaj systematycznej schizofrenii wydaje się dziś niemal dominującą postawą. Kto jeszcze na serio wierzy w ten system? Myślę, że dość powszechne jest dziś przekonanie, że coś tu jest gruntownie nie tak, że żyjemy w świecie głęboko skorumpowanym i coraz bardziej niesprawiedliwym. A zarazem nie chcemy wyciągnąć z tego konkretnych wniosków, bo oznaczałoby to zadawanie kłamu najbardziej rozpropagowanym i najsilniej bronionym przekonaniom. Wymagałoby sprzeciwu wobec władzy i tworzonej przez nią kultury. Wydaje się, że mamy przyjemność żyć w dość osobliwym systemie, który choć sam do szpiku chory, składa się z samych zdrowych części. Jako taki jest nie do obrony, ale gdy przyjrzeć się z bliska jego składowym – wszystkie pozostają wiarygodne. A ci, którzy postanowili jedynie nie rozdzielać tych dwóch wymiarów to szaleńcy poszukujący wszędzie drugiego dna i ukrytej zmowy. Paranoicy, którzy cały czas próbują nam zaburzyć naszą dobrze oswojoną schizofrenię.
Francuski psychoanalityk Octave Mannoni charakteryzując w swych pismach istotę fetyszyzmu użył sformułowania stanowiącego jego ukrytą maksymę: Je sais bien mais quand même, dobrze wiem, że… ale jednak[2]. Wiemy, że ten system istnieje tylko po to, żeby najbogatsi byli jeszcze bogatsi, ale zarazem kupujemy ich język i narzucane przez nich podziały. Uwierzymy nawet w ich cnotę, gdy tylko zdecydują się ją zamarkować. Wygląda na to, że rządzące nami teorie antyspiskowe uczyniły fetysz z samego dostępu do rzeczywistości, ponieważ udział w niej wymaga wyparcia nabytej już wiedzy o jej prawdziwej naturze.
Z tego punktu widzenia teorie spiskowe jawią się jako radykalny gest odmowy udziału w doszczętnie skłamanej rzeczywistości; gest rebelii wobec obowiązującego języka i narzuconych hierarchii. Występują przeciwko usankcjonowanym autorytetom i demaskują ukryte interesy tych, którzy pozują na oddanych wspólnej sprawie dobroczyńców. Gdzie leży ich błąd? Być może w tym, że próbują zastąpić jeden fetysz (fetysz rzeczywistości uratowanej przed jej własną korupcją) innym fetyszem („wiemy kto za tym stoi, wszystkim kieruje ten i ten”). Który z tych fetyszyzmów zasługuje na bardziej troskliwą opiekę? Który jest trudniej uleczalny? Z jednej strony wydaje się, że to fetysz spiskowców obiecuje więcej. Pokonał już najsilniejszą zaporę, jaką jest konformizm wobec rzeczywistości modelowanej na wzór i potrzeby oligarchii. Nie wierzy już na słowo najsilniejszym ani nie kupuje ich gier w wartości. A to oni przecież nadają ton symulacji publicznej, która w umiarkowanych kręgach wciąż jeszcze – o, to jest dopiero fetysz! – uchodzi za „debatę”. Z drugiej strony, czy to nie fetysz spiskowców buduje silniejsze przywiązanie do swojej prawdy, przywiązanie iście straceńcze, bo motywowane siłą odrzucenia przez mainstream? Czy przywiązanie do tego fetyszu nie jest de facto równoznaczne z instynktem przetrwania? Ale czy ci, którzy pozostają w świecie konformistycznej wygody nie znajdują się zaledwie o kilka wypowiedzi, o kilka decyzji, o kilka deklaracji od pozycji outsiderów?
Nie wiem, jak rozwiązać ten dylemat, ale nasuwa się przy nim jedna, cokolwiek smutna konkluzja. Spiski są jak najbardziej realne i to niestety nie tylko te związane z konkretną walką o wpływy, dominację, przywileje czy bezpieczeństwo. Dziś wprost nie sposób odróżnić konkretnej konspiracji określonej grupy interesów od natury samej rzeczywistości, prawdy o systemie jako takim. A to oznacza, że żyjemy już w świecie spisku strukturalnego, w którym – wbrew kołysankom, które śpiewają sobie na dobranoc liberałowie i konserwatyści – nie można już nie być wciągniętym w jakąś machinację. Kto wie, może dlatego właśnie nikt już z nikim nie jest w stanie dyskutować i projektuje w przeciwnika możliwie najbardziej spiskowo brzmiące oskarżenia. Wiemy, że to wiemy, a jednak…
[1] Por. Michael Parenti, Conspiracy and Class Power, https://www.youtube.com/watch?v=t21UZxRYYA4, dostęp 10 stycznia 2022.
[2] Por. Octave Mannoni, Clef pour l’imaginaire, ou l’autre scène, Seuil, Paris 1969.