That every like is not the same, O Ceasar!
The heart of Brutus yearns to think upon!
William Shakespeare, Julius Caesar
1
Żyjemy dziś w społeczeństwach, w których realne międzyludzkie stosunki zastąpiła osobliwa forma relacji. Można odczytywać ją jako nabrzmiały ersatz niemożliwej już więzi, symptom nieodwracalnej i skrajnej alienacji. Zamiast wymiany odbywającej się w ramach realnych życiowych zależności coraz częściej definiujemy się w oparciu o system wirtualnych przyległości, zespolenie gwarantowane przez siłę pustego symbolu, loga albo hasła. A więc nasze społeczeństwa desperacko szukają przynależności, ponieważ zostały stopniowo pozbawione wszystkiego, co mogłoby ją realnie organizować. Zamiast więzi dostaliśmy do dyspozycji afiliacje, dlatego tworzymy dziś wszyscy razem (choć bardziej osobno niż kiedykolwiek) społeczeństwo afiliacji albo społeczeństwo afiliowane.
W takim społeczeństwie nie tylko realność zostaje zastąpiona przez pewien rodzaj fikcji, bo to – można powiedzieć – nieuchronna droga konstruowania społecznych tożsamości. Tu fikcja jest podwójna, ponieważ dominuje nad realnością zamiast wraz z nią konstruować żywe doświadczenie. Poza tym fikcja jest tak gęsta i nieprzenikniona, że wydaje się niemal materialna. Tworzy warunki możliwości wszystkiego, co jeszcze w realnym świecie się wydarza.
Jednym z sygnałów tego osobliwego panoszenia się zgęstniałej fikcji jest prymat performatywności nad działaniem. Tak jakby akt ekspresji, znak lub symbol były ważniejsze i skuteczniejsze, niż faktyczna zmiana rzeczywistości. W społeczeństwie afiliacji, które można uznać za kontynuację, albo segment, opisywanego przez Guy Deborda społeczeństwa spektaklu, również najważniejsze kwestie z poziomu produkcji i dystrybucji bogactwa, ogólnej organizacji systemu zostały już dawno rozstrzygnięte a poddanym temu wywłaszczeniu podmiotom pozostawiono różne rodzaje ekspresji jako namiastkę faktycznego oddziaływania.
I praktycy tego społeczeństwa zawsze powiedzą z pełnym przekonaniem, że właśnie od słów, symboli i haseł zaczyna się zmiana. To prawda. Ale w społeczeństwie afiliacji zmiana zawsze zatrzymuje się właśnie w tych początkach. Można pomachać chorągiewką, okrasić profil społecznościowy ważnym hasztagiem i tyle. Nad resztą czuwają gremia, które nikogo obcego nie zapraszają do stołu. Nawet politycy rozliczają się – i są rozliczani – głównie ze sprawczości symbolicznej, umownej, metaforycznej, ponieważ sami przekonują się najprędzej, że pociąg z realną zmianą dawno już odjechał z peronu.
Ale czym jest w gruncie rzeczy afiliacja? Etymologicznie chodzi o przynależność, formalną lub nieformalną do czegoś: grupy, wspólnoty, zbioru oznaczonego określonym znakiem. Właśnie dziś, przynależności są w tak głębokim kryzysie, że afiliacja staje się ich zastępnikiem. Nieformalna, wyobrażona, w dużej mierze fikcyjna – spełnia namiastkę dawniejszych przynależności bez związanego z nimi obciążenia i konsekwencji wynikających z realnych wyborów.
Jednak afiliacja pochodzi też od słów oznaczających w łacinie proces uznawania ojcostwa, formalną drogę ustanawiania pokrewieństwa z dzieckiem. I to znaczenie wydaje się nie mniej istotne niż pierwsze. Pod nieobecność utraconych więzi w społeczeństwie afiliacji mamy do czynienia ze wzrostem potrzeby infantylnego uczestnictwa, emocjonalnej adopcji, schronienia się pod płaszczem jakiejś figury, która w naszym imieniu skonfrontuje się ze złożonością świata. Potrzeba została, ale dojrzałe sposoby jej realizacji zabrano nam dawno temu, stwierdzając – jak mawiała Margaret Thatcher – że „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”. I dziś, gdy ta przepowiednia została wprowadzona w życie zamiast społeczeństwa mamy zbiór dziecięcych potrzeb zaspokajanych przez coraz bardziej infantylne mechanizmy.
Jest jeszcze jedno znaczenie afiliacji – mistyczne. Chodzi w nim o rodzaj partycypacji mistycznej, która łączy dwa pozostałe sensy tego słowa. W tej wersji przynależymy do pewnego absolutu, który zarazem obejmuje nas nadprzyrodzoną, magiczną opieką. Dzięki temu duchowemu uczestnictwu rozumiemy się bez słów, czujemy po prostu odruchowo to samo bez konieczności wnikania w meandry teologicznych skryptów czy racjonalnych koncepcji.
W społeczeństwie afiliacji te trzy znaczenia istnieją obok siebie i wzajemnie się uzupełniają.
2
Jeden z najbardziej spektakularnych przejawów społeczeństwa afiliacji widać wyraźnie w kształcie dzisiejszej debaty publicznej, choć słowo to dawno należałoby zastąpić innym. Mamy dziś do czynienia raczej z publiczną symulacją albo publicznym performansem afiliacji, a nie z czymkolwiek, co przypomina debatę. I w ramach tej symulacji właśnie nie chodzi już prawie nigdy o to, „co” się mówi, ale „kim” się jest, „z kim” się kojarzy i „jak” przypomina kogoś innego. Nie chodzi już nawet o to, że nie szukamy prawdy – to od dawna, jak wiadomo, jest skomplikowane. Dziś nawet nie zastanawiamy się nad elementarną spójnością własnych przekonań o ich ugruntowaniu w rzeczywistości nie wspominając.
Ale skoro liczy się przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, gdzie się afiliujemy, wówczas spójność, racjonalność, złożoność naszych poglądów jest do niczego nie przydatna. Może wręcz stanowić przeszkodę komplikującą duchowe przyleganie do wybranych wspólnot. W końcu w ramach poszczególnych pakietów ideologicznych wszystko jest afiliowane: fakty, emocje, postaci, nawet związki wyrazowe i gesty. Łatwo więc nie tylko przywrzeć do tych zbiorowości, ale i się z nich – nawet niechcący – wyłamać.
Jednak mistyczna pewność swojej afiliacji, konieczna do jej skutecznego ustanowienia jest fałszywa, ponieważ często decyduje o niej nie to, w co „my” faktycznie wierzymy, ale w co wierzą „inni”, ci poza naszym kultem, ci, którzy czczą niewłaściwego boga i wierzą w źle afiliowane fakty. Mówi się czasem, że gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja – szczególnie w kraju tak klerykalnym jak Polska – byłaby sakramentem. Niestety, to tylko przykład na niemal uniwersalny trend budowania dziś tożsamości – zarazem nienegocjowalnych, ortodoksyjnych w swej strukturze i całkowicie efemerycznych, zależnych od drobnych wahań społecznej koniunktury.
Niewiele osób pamięta, jak za prezydentury Donalda Trumpa o wprowadzanych przez niego szczepionkach wypowiadała się czołówka polityków partii demokratycznej – Kamala Harris, Andrew Cuomo czy Joe Biden[1]. Jak na późniejsze standardy, które przecież sami wytworzyli, głosili wówczas antynaukowe teorie spiskowe i antyszczepionkowe fake newsy. I jestem przekonany, że gdyby to Trump wygrał wybory w 2020 roku, odmowa szczepień byłaby dla nich cnotą, z którą szanujący się mieszczanie obnosiliby się tak dumnie, jak dumnie nosili swoje paszporty covidowe przeciwko trumpizmowi.
Społeczeństwa nowoczesne często krytykowano za uleganie prymatowi opinii kształtowanej przez środki masowego przekazu. Doksa od początku istnienia filozofii stanowiła negatywny punkt odniesienia dla każdego, kto metodycznie i uczciwie poszukuje prawdy. W społeczeństwie afiliacji nie wymienia się już nawet opinii, bo tę można zmienić, nie stanowi ona automatycznie naszej tożsamości. Ten margines swobody, odstęp między mną a tym, co aktualnie myślę, zniknął już dawno. Dziś społeczeństwo nie wymienia opinii, ale przekazy. I wzajemnie uczymy się traktować wszystko – nawet samych siebie – jak trybiki w tych wielkich blokach przekazów, które dzień po dniu ścierają się ze sobą bez żadnych twórczych rozstrzygnięć.
Warto zauważyć, że asocjacje pozytywne i negatywne są dziś wymieniane zgodnie z tymi ogólnymi zasadami oraz wzajemnie się uzupełniają i warunkują. Nie jesteś nasz, więc jesteś ich. Nie jesteś ich więc jesteś nasz. Jesteś nasz, więc z nimi nie masz nic wspólnego. I tak dalej. Z tym że znakiem wyznaczającym linię podziału, stanowiącą niemożliwą do zasypania przepaść dzielącą ludzi niemal na osobne gatunki, może być coś bardzo przygodnego i w zasadzie pozbawionego większego sensu. Nawet więcej, to, co nas najgłębiej dzieli to być może właśnie sprawy najbardziej powierzchowne, urastające do rangi absolutów tylko ze względu na to, jak działa sam ruch afiliowania.
3
Do wymienionych powyżej znaczeń afiliacji trzeba dodać jeszcze jedno. Jego status jest nawet wyższy od pozostałych i być może dzięki niemu właśnie mogą one tak łatwo łączyć się ze sobą. Chodzi o afiliację jako odpowiednik brandingu, mechanizm budowania marki, która z definicji jest czymś innym niż osobisty charakter, tożsamość czy głęboka wiara w jakąś wizję rzeczywistości. Społeczeństwo afiliacji utrzymuje się dzięki permanentnemu marketingowi afiliacyjnemu, w którym brand staje się tożsamością. Najbardziej wyabstrahowany znak przechwytuje system znaczący jako taki.
Społeczeństwo afiliacji nie powstało przecież od razu. Jest końcowym stadium długiego procesu, w którym poglądy i tożsamości polityczne, ugruntowane jakoś w społecznej rzeczywistości rodziny, klasy, cechu, związku zawodowego czy partii politycznej, ustępowały stopniowo miejsca politycznym odruchom konsumpcyjnym. W ich przypadku poglądy mają mniej więcej tyle rzeczywistej powagi, ile doklejona do zdjęcia na Facebooku wstążka albo flaga. Dziś globalne drobnomieszczaństwo, w które chcąc nie chcąc wszyscy zostaliśmy przekształceni, wybiera swoje polityczne sojusze tak jak personalizuje swoje playlisty na Spotify czy Netflixie. I w ten sposób, poprzez dbanie o dobre notowania własnej marki poglądowej podtrzymuje całość systemu zarazem domykając proces jego politycznej neutralizacji.
4
Społeczeństwo afiliacji nieustannie się polaryzuje, ponieważ dzięki temu może utrzymywać pozór przynależności w poszczególnych blokach. W konsekwencji znikają w nim stopniowo również wszystkie pozycje, instytucje a nawet sprawy nieafiliowane z góry przy jakiejś grupie interesu. Tradycyjne organizmy kontrolne – od banku centralnego po telewizję publiczną – mające czuwać nad systemem a nie nad dobrostanem konkretnej grupy – stają się dziś pierwszym łupem władzy, która w ten sposób chce zarządzać z góry całym ustrojem a nie jedynie realizować przypisane jej w jego ramach prerogatywy. Gdy cały czas trzeba grać przeciw komuś, nikt nie ma czasu zastanawiać się nad sprawami, które stanowią wspólny warunek choćby tego konfliktu. W związku z tym nie ma jak rozmawiać o kwestiach strukturalnych. I ta niemożliwość sama ma oczywiście charakter strukturalny.
Nie bycie afiliowanym albo niechęć do afiliacji stają się dziś wręcz niezrozumiałe. I od razu zmieniają się w projektowaną z zewnątrz afiliację z „nimi”. Nie możesz nigdzie nie przynależeć, a to co mówisz będzie rozpatrywane tylko za pomocą kolejnych wartościujących określeń, które mają szczególną wartość w naszej kongregacji. W debatach coraz rzadziej w ogóle zbija się czyjeś argumenty inaczej niż za pomocą deprecjacji, insynuacji czy asocjacji. Wszystkie te techniki są formami szczegółowymi ogólnego mechanizmu afiliacji właśnie. Nieważne czy twoje argumenty są spójne czy nie, są „reakcyjne”, „snobistyczne” albo „nihilistyczne” o bardziej prymitywnych szufladkach nie wspominając. I nic poza tym.
Nawet ci, którzy próbują jakoś iść osobno wpadają w pułapkę brandu niezłomności, bezkompromisowości, odrębności, itd. Ponieważ zaś w społeczeństwach afiliacji mamy określenie i kategorię na wszystko (bo wszystko musi być gdzieś afiliowane) mamy i na to – edge lords. Oznacza autorów albo komentatorów, którzy za wszelką cenę chcą być kontrowersyjni, skrajni, radykalni w swych sądach. Ale spójrzmy – to nic a nic nie mówi o treści ich wypowiedzi, a jedynie ich stosunku do afiliacji umiarkowanej, osadzonej czy centrystycznej. Odległości od centrum, które ktoś arbitralnie ustanowił jako punkt odniesienia. Sama ta kategoria wydaje się więc symptomem kryzysu społecznego jaki wywołuje ktoś, kto choćby przez chwilę nie jest oznaczony.
Społeczeństwo afiliacji sprawia, że faktograficzna prawda może w wyniku afiliacyjnych zawirowań zajmować pozycję teorii spiskowej i odwrotnie. „2+2=4” – to w niektórych sytuacjach twierdzenie wręcz niebezpieczne. Wracając do kategoryzacji. Wiecie, że ktoś, kto buduje podobny argument jak ten powyżej jest przedstawicielem nowej i niepokojącej tożsamości? To truther, prawdziak, prawdzioch, prawdziwak. Ktoś, kto zamiast afiliować się gdzie trzeba zadaje sobie pytanie, gdzie leży prawda. A ta, wiadomo, jest najpewniej prawicowa, konserwatywna i reakcyjna.
Nie wydaje mi się, że poszukiwanie prawdy z konieczności prowadzi do takich pozycji, choć niewątpliwie takie wezwania nie przychodzą dziś ze strony środowisk liberalno-lewicowych. Ciekawe dlaczego? Czyżby uznały, że prawda afiliowaną jest już na dobre po drugiej stronie? Wracając do truthera, jego definicja według słownika Cambridge oznacza „kogoś, kto nie wierzy w ogólnie akceptowane wyjaśnienie jakiegoś wydarzenia lub sytuacji i myśli, że jest ono efektem tajnego planu realizowanego przez potężnych ludzi. (…) Synonim: teoretyk spiskowy [conspiracy theorist]”.
Zostawmy na razie spiski i przyjrzyjmy się pierwszej części tej definicji. Sugeruje ona bowiem, że podważanie obiegowej wersji wydarzeń stanowi jakiś rodzaj niebezpiecznej procedury, która z pewnością skończy się paranoją kogoś, kto wierzy w sekretne plany bogaczy lub innych ośrodków władzy. Ciekawe jak nazwać nie synonim, ale antonim naszego biednego „prawdziwaka”. Byłby to ktoś, kto nie szuka dziury w całym i wierzy po prostu w to, co mu się mówi. Zwłaszcza zaś w to, co mówią mu ludzie wpływowi, potężni i bogaci. Osoba ta po prostu afiliuje się przy stanowisku tych ostatnich, nawet jeśli nie należy do ich świata ani nie dzieli z nimi społecznych przywilejów. Ale od prawdy trzyma się na bezpieczny dystans, bo prawda to synonim czegoś, co trwa niezależnie od afiliacji.
W dzisiejszej debacie publicznej afiliacja nie zachodzi na poziomie opinii czy przekonań, ale wcześniej – już na podstawowym poziomie wypowiedzi. Stąd waga współczesnych „szyboletów”, które w zmaganiach ideologicznych bloków pozwalają błyskawicznie oddzielić ziarna od plew. W biblijnej Księdze Sędziów Gileadczycy i Efraimici, dwa zwaśnione plemiona toczyły ze sobą wojnę. I ci pierwsi, gdy zajęli drogę do rzeki pytali każdego przychodzącego na brzeg o to czy jest Efraimitą. Gdy odpowiadał, że nie, kazali wymówić mu słowo szybolet. Efraimici nie potrafili wymówić go tak, żeby nie zdradzić swej tożsamości. Dlatego zdemaskowani natychmiast ginęli.
Dzięki Jacquesowi Derridzie i jego interpretacji poezji Paula Celana, szybolet stał się figurą czegoś innego – absolutnej, nieredukowalnej i w swej istocie niewypowiadalnej jednostkowości[2]. Czegoś, co nawet dla mnie samego jest we mnie obce czy tajemnicze. Dziś szybolet wraca z wielką siłą w swej wersji regresywnej. Staje się ponownie narzędziem identyfikowania wroga, którego zdradza inna wrażliwość językowa i inne podejście do symboli.
Ciekawe jest jednak jeszcze coś innego. Zarówno w opowieści biblijnej jak i dziś nie jest istotne „co” znaczy samo słowo, jakie jest jego znaczenie. Tylko sposób jego wymawiania, pewien tożsamościowy styl określa dynamikę, w jaką wpisane jest jego użycie. Współcześni Gileadczycy i Efraimici – tak jak ich prekursorzy – używają języka nie w celu komunikacji, ale właśnie po to, żeby ze sobą NIE rozmawiać.
W społeczeństwie afiliacji najważniejsze jest odpowiednie zarządzanie różnicą – zwłaszcza niwelowanie różnic komplikujących rozpoznane polaryzacje. Gdy obserwuje się codzienne awantury w mediach społecznościowych można zauważyć, że jeden gest komunikacyjny nie zdarza się w nich niemal nigdy. Nie dopytujemy, czy dobrze zrozumieliśmy czyjąś wypowiedź. „Czy to miałeś na myśli?” – takie słowa nie mają tu racji bytu. Spektakl polityczny nauczył nas wszystkich rozmawiać tak, jak w telewizji rozmawiają ze sobą politycy. A oni rozmawiają ze sobą jak oskarżeni, którzy próbują wobec siebie nawzajem odgrywać rolę sędziów. Wszystko co powiesz (albo nie powiesz, albo powiesz nie tak jak trzeba) obróci się przeciwko tobie, ujawni twoją winę, zdemaskuje obce wpływy, odbierze świadomość własnych poczynań. Jesteś już właściwie skazany a ta rozmowa odbywa się tylko po to, żeby dopełnić formalności.
Okazuje się, że w społeczeństwie zajętym nieustannym zakłamywaniem swej realnej nędzy, która jest nędzą alienacji ze społeczeństwa jako takiego, różnica, która nie jest wpisana w system hierarchii i opozycji staje się wręcz egzystencjalnie nieznośna. Oznacza to dalszy zanik osobności, a to na niej – choćby etymologicznie, odsyłając do tego, co odrębne i niepodzielne – opiera się osobowość czy osoba. W społeczeństwie afiliacji nie wolno jednak być osobnym. Nie zajmuje się już ono, jak społeczeństwa przed nim, tworzeniem warunków możliwości ujednostkowienia, ale odwrotnie – systemowym blokowaniem tego procesu.
5
Społeczeństwo afiliacji jest żywiołem nieustającej cenzury i autocenzury. Nie należy jej jednak rozumieć w tradycyjny sposób, związany z instytucjami władzy politycznej czy specjalnymi urzędami do manipulowania opinią publiczną. Dziś cenzura jest o wiele bardziej subtelna i odbywa się niejako mimochodem. Oprócz wspomnianych instytucji, które bynajmniej nie zniknęły, lecz przeniosły się w nowe rejony cyfrowych gigantów, zachodzi proces cenzury wręcz samoczynnej, organicznej. Społeczeństwo afiliacji wykorzystuje do niej jedyną realną potęgę jaką dysponuje, czyli potęgę swej inercji. Dlatego główny wymiar dzisiejszej cenzury można nazwać cenzurą inercyjną.
Jest jednak coś jeszcze – zmiana definicji samego udziału w debacie publicznej. Jej przestrzeń stała się w ogólnym założeniu tak wąska, że gdy zabierasz głos, czyli chcesz coś powiedzieć, faktycznie odbierasz go komuś innemu. Tak się dziś rozumuje. Stąd zawrotna kariera innej kategorii, która z czasem stała się już odruchem większości afiliowanych uczestników publicznej symulacji. Deplatforming – pewnym głosom nie należy użyczać miejsca, nie wolno zgadzać się na to, żeby niektóre podmioty mogły mówić to, co myślą, ponieważ będzie to ze szkodą dla większości a zwłaszcza dla tych słabszych, bardziej kruchych jej uczestników. To założenie wygląda niewinnie, ale w konsekwencjach wcale takie nie jest.
Skąd bowiem bierze się ta obsesja na punkcie tego, komu wolno a komu nie się wypowiadać? Czemu staliśmy się wszyscy odruchowymi odźwiernymi strzegącymi portalu do jakiejś niekwestionowanej krynicy mądrości? Czy naprawdę wszyscy uważamy się za takich świętych, że spotkanie z innym o dziwnych poglądach nada i jemu tę nadprzyrodzoną aurę, która spowija nas samych? Ponieważ zamiast dyskutować walczymy o odbieranie sobie nawzajem głosu, symulujemy świat, w którym to my rozdajemy karty i ponosimy odpowiedzialność za kształt naszego systemu. To odpowiednik papierowych słomek, dzięki którym zapewniamy sobie odpuszczenie klimatycznych win jakbyśmy to my co dzień latali prywatnymi odrzutowcami.
Ćwiczenia z deplatformingu to przyzwyczajanie nas do tego, co za chwilę i tak zrobi nam władza korporacyjna albo już robi, gdy tylko narazimy się jej choćby w niewielkim stopniu. Wystarczy wypowiedzieć parę szyboletów zapisanych w algorytmach naszych cyfrowych zarządców, żeby szybko się o tym przekonać. Ale rymowanie się odruchów dużej części odbiorców z zasadą działania samych algorytmów oznacza – oprócz dowodu rosnącej cyfrowej cenzury – również stopniowe zanikanie różnicy między ludzkim odruchem a działaniem mechanicznym. Niedługo nawet afiliacje będą nam przydzielane z automatu.
Kontrolując system przyznawania i odbierania głosu oraz ucząc nas, że na tym polega debata publiczna, rządząca nami oligarchia dba o to, aby w obiegu nie było zbyt wiele szans na zbudowanie uniwersalnej alternatywy wobec obecnego systemu. Nawet gdyby się pojawiła, gorliwi wolontariusze społeczeństwa afiliacji przypiszą jej partykularne cechy w ramach istniejących już podziałów.
6
Coraz więcej się mówi o społecznościach, a coraz mniej o społeczeństwie jako całości. Chyba, że jest to projekcja uprzywilejowanej mniejszości. W ramach takiego podziału dbamy zawsze bardziej o interes i spójność własnej grupy niż o kształt czegokolwiek o szerszym zasięgu.
Ponieważ obce nam przekonania są z zasady niedorzeczne, uznajemy je za „teorie spiskowe”. Umieszczamy je poza obszarem powagi i w ten sposób oszczędzamy czas na ich weryfikowanie. W związku z tym jednak, podobną procedurę stosujemy do własnych przekonań, afiliowanych faktów czy newsów, bo one reprezentują przecież ostateczną tamę przed zalewem szaleństwa. Też ich nie weryfikujemy, bo po co? W końcu ich zachwianie mogłoby wywołać infekcję chorej mentalności w nasz zdrowy układ odpornościowy. W efekcie żyjemy w oblężonej twierdzy zbudowanej z bloków przekonań i narracji, których prawdziwości wręcz nie wolno nam podawać w wątpliwość.
Społeczeństwo afiliacji afiliuje się ostatecznie samo przy sobie. Udaje społeczeństwo, choć jest jego radykalnym zaprzeczeniem. Ponieważ chodzi w nim głównie o to, żeby być w odpowiednim towarzystwie, należy godzić się na jego wewnętrzne reguły. Ale skoro taka jest główna motywacja, to grupy te zmieniają się w towarzystwa nie tyle wzajemnej adoracji, ile adoracji swojej idei, której nic nie wypełnia realnym sensem. Świetnie pokazuje to na przykład komedia Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, gdzie najdrobniejszy gest transgresji (wymiana telefonów) uruchamia w grupie bliskich przyjaciół lawinę konfliktów i kryzys doprowadzający wspólnotę na skraj przepaści. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie, w którym niemal każdego dzielą od bezdomności trzy wypłaty pensji (jeśli ją w ogóle posiada), tak też afiliujemy się przy grupach, w których trzy fałszywe słowa wystarczą do tego, żeby wywołać rzeź. W takich towarzystwach dobrze się tylko kłamie.
7
Skoro w społeczeństwie afiliacji wszyscy łączą się w ścisłe grupy, które myślą to samo, to znaczy, że konspirują. Peterowi Szendy’emu zawdzięczamy błyskotliwe pokazanie, że oryginalnym znaczeniem słowa spisek, konspiracja jest współ-oddychanie[3]. Można powiedzieć, że przygotowanie wspólnego tajemnego działania wymaga takiego poziomu zażyłości i takiego ograniczenia grupy, żeby wszyscy mogli dosłownie oddychać tym samym powietrzem. Jak pokazał swego czasu Curzio Malaparte, udane zamachy stanu organizują nie masy, ale właśnie grupy, które, jak to się mówi, zmieszczą się razem do jednej windy[4].
Idąc tropem Szendy’ego można jednak stwierdzić, że tropienie teorii spiskowych, które stanowi dziś jeden z podstawowych mechanizmów dystynkcji w kręgach inteligenckich, jest w istocie rodzajem ataku uprzedzającego spiskowców, którzy „nie wiedzą co czynią” i jeszcze są z tego powodu dumni. Nie mają świadomości, że stanowią część spisku, skoro ich społeczna aktywność musi przybierać formę afiliacji tak ścisłych jak intymna wymiana oddechów. Pamiętajmy, że Brutus w Juliuszu Cesarze Szekspira odegrał kluczową rolę w spisku na podstawie fałszywie wytworzonego w nim przez współwinnych przekonania. To świetna metafora dzisiejszych nobliwych mieszczan, którzy chętnie wskazują palcem teorie spiskowe zamiast zastanawiać się nad głębszymi procesami gnilnymi społeczeństwa, które w żadnym razie nie omijają ich samych.
***
Wyjście ze społeczeństwa afiliacji, jeśli w ogóle możliwe, powinno zacząć się od zamiany tez w wątpliwości.
[1] Por. https://www.youtube.com/watch?v=gcsacdcdyzQ&list=FL19oeDVOCePpReiwSwVbZHA, dostęp 29 kwietnia 2024.
[2] Por. Jacques Derrida, Szibbolet. Dla Paula Celana, przeł. Adam Dziadek, Fra-Art, Katowice 2000.
[3] Por. Peter Szendy, Pneumatopolitique (ce que conspirer veut dire)
https://aoc.media/opinion/2022/02/02/pneumatopolitique-ce-que-conspirer-veut-dire/, dostęp 29 kwietnia 2024.
[4] Por. Curzio Malaparte, Zamach stanu, przeł. Anna Tokarska, Dom Wydawniczy Duet, Toruń 2004.