Okazuje się, że wśród zdarzeń efemerycznych są i takie, których nie sposób nie nazwać monumentalnymi. Ale ulotny monument? To możliwe? Jak najbardziej! Zwłaszcza tam, gdzie wszystko – największe wzruszenia i największe olśnienia – unosi się w atmosferze o chwiejnej ontologii. Czyli w kinie.
Paryż jest od doświadczeń unikatowych i tak się od zawsze, przynajmniej mi, sprzedawał. No i stało się. W tutejszej Cinémathèque – miejscu legendarnym dla każdego choćby śladowego kinofila – odbyły się właśnie pokazy świeżo odrestaurowanej pełnej wersji legendarnego Napoleona Abla Gance’a z 1927 roku. Właściwie nie wiadomo jak dokładnie określić status tego, co widzowie zorganizowanych tu pokazów zobaczyli. Film tennawiedzał bowiem światowe kino niczym widmo przez niemal stulecie, ale nigdy do końca nie zszedł na ziemię, nie wcielił się w pełni w skończone dzieło X Muzy. Co zresztą, jak nietrudno się domyślić, mocno wspierało jego legendę.
Mówienie o rekonstrukcji byłoby o tyle nieprecyzyjne, że nie chodzi tu o odświeżenie istniejącego już w zamkniętej formie filmu, ale o próbę rekonstrukcji wersji właściwej czegoś, co właściwie nigdy jeszcze nie ujrzało światła dziennego. W momencie premiery bowiem Gance sam skonstruował dwie wersje swojego filmu. Pierwsza, zwana „krótką” (raptem 3 godziny i 45 minut) była wyświetlana w kinach, ale z rozczarowującym dla autora skutkiem. Wersja druga, bliższa jego zamierzeniom, zwana „Apollo” (od nazwy wyświetlającego ją kina) trwała już 9 godzin i 40 minut. Pokazano ją jednak tylko dwukrotnie wybranemu gronu krytyków. Autorzy najnowszej rekonstrukcji opartej na po raz pierwszy dostępnych i systematycznie opracowanych archiwach pozostawionych przez Gance’a od-tworzyli dzieło właściwe, siedmiogodzinne.
Po raz pierwszy pełny metraż projektu połączony był ze specjalnie na tę okazję skomponowaną ścieżką muzyczną, widzowie mogli też cieszyć się (w przeciwieństwie do uczestników pokazu „Apolla” sprzed lat) potrójnymi projekcjami, jednym z wynalazków Gance’a mającym podkreślić epicki rozmach jego filmu. Mimo tej wytężonej kilkunastoletniej pracy archiwalnej i rekonstrukcyjnej obcowaliśmy wciąż, nieuchronnie, jedynie z ułamkiem właściwego projektu, który zrodził się w umyśle Gance’a. Napoleon nie jest bowiem niczym więcej jak pierwszym z planowanej serii aż sześciu filmów opowiadających chronologicznie jego biografię. Ośmiogodzinny seans kończy się więc w historycznym momencie, który dla wielu nie stanowi nawet początku właściwej historii Napoleona. To kampania włoska, której przewodził jeszcze jako dowódca wojskowy. Cała reszta historii pozostaje na wieczne nigdy, niesfilmowana.
A więc film niemożliwy, niemal nieistniejący, ale tym razem objawił się w nowej odsłonie. „Pełnej” na ile może być pełna historia, która chcąc stać się wizją dosięgającą wzniosłością niemal samej Historii została przez tę ostatnią brutalnie zweryfikowana. Ten film był niczym meteoryt w 1927 roku i tak jest też dzisiaj, choć wtedy zapowiadał potencjalną wielkość kina a dziś brutalnie obnaża miałkość tego, co z niego zostało. Uczestnicząc w tym kinofilskim święcie, trudno było nie mieć minorowych nastrojów. Bo jest to jednak pieśń przeszłości jakkolwiek uroczysta by ona nie była.
Jean-Luc Godard uważał, że kino ma intymny związek z historią między innymi dlatego, że opiera się na mechanizmie projekcji. A więc czyni zwykłe rzeczy monumentalnymi, gdy na ekranie kina pojawiają się w rozmiarach większych niż w życiu. Do tego wypełnia je aurą ulotności, dając nam tym samym odczuć efemeryczność samego czasu. I film Gance’a próbuje mierzyć się z historią niemal frontalnie obierając za przedmiot swojego namysłu jedną z najsłynniejszych postaci nowożytności. W efekcie tworzy niemożliwe tak wówczas jak i dzisiaj połączenie epickiej opowieści z szalonym wizualnym eksperymentem. Dlatego mierzy się też z historią kina, ociera się o jego najwyższe potencjały.
W aktualnej produkcji filmowej nie ma możliwości podjęcia takiej próby. Mamy albo rozmach bez sensu (nowy Napoleon Ridleya Scotta, tasiemcowe seriale) albo eksperyment bez znaczenia (bo zarezerwowany dla niszy albo pochłonięty naiwnie rozumianym radykalizmem). Któż podjąłby się zrealizowania dziś najbardziej szalonych scen filmu Gance’a: bitwy na śnieżki ze szkolnych lat Napoleona czy „podwójnego sztormu”, gdy samotna ucieczka z Bonapartego z Korsyki rymuje się i zlewa z burzą, która wywracającą chwiejny statek rewolucji?
Kto byłby wystarczająco cierpliwy, aby w powtórzeniach dziecięcych gestów wojennych szukać prefiguracji przyszłych cesarskich batalii? I to z taką metodycznością, że owe prefiguracje będą tworzyły rodzaj filmowego action painting, rozpuszczając ekran niczym śnieżną taflę? Czy ktoś byłby w stanie wyjść poza tanie efekciarstwo scen batalistycznych i pokazać za pomocą montażu równoległego (z refrenami motywów kompozycyjnych, świetlnych i ruchowych) dwie morskie batalie jako metaforę historycznej zawieruchy? Napoleon to filozofia dziejów, którą autor rzeźbi za pomocą ruchomych obrazów. Dzisiejsze kino kostiumowe to nieledwie kreskówki dla dzieci pozbawionych, być może nieodwracalnie, zmysłu historycznego.
Wiele można by mówić o kolejnych etapach rekonstrukcji historycznych wydarzeń i o samej interpretacji postaci Napoleona Bonaparte dokonanej przez Gance’a. Ta dyskusja, w oparciu o dostępne wcześniej wersje, toczy się zresztą od dawna, co świetnie podsumowuje Thierry Lentz w tekście stanowiącym część towarzyszącej pokazom publikacji. Jeśli można podsumować te spory – a może raczej na chwilę zawiesić – to mówiąc, że dla Gance’a Napoleon nie jest postacią historyczną, ale nowoczesnym herosem, który z historycznej sekwencji czyni coś na kształt artystycznej mitologii. W tej wizji idzie on zresztą śladami choćby Elie Faure’go, którego esej biograficzny o Bonapartem też nie tyle rozlicza swego bohatera z myśli i uczynków, ile projektuje go na wielki ekran historycznego wyobrażenia. Tylko w tym rejestrze Gance nawet dzisiaj ma nam coś jeszcze do powiedzenia, resztę można sobie poczytać w historycznych opracowaniach historycznych.
Jak pokazuje Élodie Tamayo w innym eseju ze wspomnianej książki Napoleon to dzieło na wskroś apokaliptyczne, to znaczy szukające ujawnienia prawdy, mistycznej siły ukrytej w środkach jakimi dysponuje kino. I tym samym odsłania jego prawdę ostateczną, prawdę końcową zarówno w sensie dziejowym (kino nie odegra już nigdy roli, jaką projektował dla niego Gance), jak i ontologicznym (kino nie osiągnie już tak udanej korespondencji między opowieścią a eksperymentem). Oglądamy więc apokryf, ale zarazem ostatni film w historii. Ukazuje się przed nami coś na kształt spełnienia, choć jest ono jednak zarazem niezamierzoną kroniką upadku.
Organizatorzy pokazu dali nam jednak szansę na odpoczynek i po pierwszych czterech godzinach projekcji nastała 60-minutowa przerwa. Siedząc na trawniku przed Filmoteką zauważyłem wychodzącego z budynku chudego mężczyznę w słynnym mundurze napoleońskim i z charakterystyczną czapką na głowie. Jakby nigdy nic dołączył do grupy widzów, żeby przed dalszym ciągiem Historii rozprostować kości i napić się wina. Gdy wszedł z powrotem na salę zajmując miejsce w pierwszym rzędzie przywitały go gromkie brawa. Właściwy tytuł filmu brzmi Napoleon vu par Abel Gance, czyli Napoleon oczami Abla Gance’a. I to że każdy, włącznie z tą osobliwą repliką bohatera, zobaczył jednak własnego Napoleona stanowi dla mnie dowód zarazem wielkiego triumfu, jak i wielkiej tragedii tego ulotnego arcydzieła.