O Paryżu jest niemal tyle książek, ile w samym mieście barów z okropną kawą. Ten gastronomiczny fenomen zasługuje skądinąd z mojego, polskiego punktu widzenia na jakąś głębszą antropologiczną analizę. Tak niedobrej kawy, jaką serwują tu niemal wszystkie typowe brasseries u nas nie ma już nawet w wagonach Warsu. Nie, że nie da się napić lepszej, ale jednak te popularność miejsc i obrazków reklamujących miasto właśnie przez połączenie szybkiego espresso z croissantem i lekturą Le Monde opiera się na dość chwiejnych podstawach. Ani kawa dobra, ani croissant świeży, a gazeta – jak to gazety dzisiaj – pełna bzdur i propagandy.
Jedną z tych słynnych książek o Paryżu jest prosty protokół opisowy Georgesa Pereca zatytułowany Próba wyczerpania pewnego paryskiego miejsca. Pomysł, jak zwykle u niego, jest prosty a efekt intrygujący, by nie powiedzieć wirtuozerski. Oto pisarz siada w Café de la Mairie na placu Saint-Sulpice i postanawia notować to, co zwykle nie wchodzi w obręb naszej świadomej percepcji, nie mówiąc o literackim opisie. Wymieniając we wstępie wszystkie istotne budynki należące do placu – od urzędu gminy, od którego nazwę bierze kawiarnia, przez kościół poświęcony Chlotarowi II aż po fontannę z pomnikami czterech największych chrześcijańskich oratorów (Bossuet, Fénelon, Fléchier, Massillon) – Perec formułuje swoje prawdziwe zadanie: „Na tych stronach zamierzam opisać całą resztę: to, czego się zazwyczaj nie odnotowuje, nie dostrzega, co nie ma znaczenia: to, co jedynie mija, gdy nic się nie dzieje. Jak czas, ludzie, samochody i chmury”[1].
Siedząc w kawiarni i patrząc na fragment prozaicznego miejskiego życia, Perec notuje więc coś, co sam nazywał „pod-zwyczajnością” (infra-ordinaire). Im mniej obrobione będą te spostrzeżenia, im mniej podporządkowane idei kompozycji czy narracji – tym lepiej. Chodzi o serię zdań protokolarnych, rodzaj stenogramu, który wyłapuje fakty wyłaniające się z tkanki miejskiej, których nikt nigdy nie traktuje poważnie. I efekt jest oczywiście taki, że wszystkie te drobiazgi, szczegóły, epizody urastają do rangi figur znaczących, tajemniczych a nawet symbolicznych.
Więc i ja postanowiłem udać się do tej świątyni notowania, usiąść na podobnym miejscu (kto wie, może na tym samym) i zobaczyć jak mi będzie się oferował świat pod-zwyczajności. Też popatrzę z natężeniem na wszystko, co się tutaj nie-do-dzieje, nie-do-wydarza, jedynie mija bezwolnie i niezauważenie jak czas. Też chcę umieścić się w niemożliwym miejscu kogoś, kto obserwuje, a nie przeżywa, zagląda pod podszewkę życia, gdy inni dziarsko lunatykują w swojej codzienności.
Nie tylko kawiarnia, ale cały plac Saint-Sulpice – powiedziałbym nawet, że cała ta sławetna skądinąd okolica (to w końcu rive gauche) uderzyła mnie raczej swą obcością. A to przesadna przestrzenność wokół kościoła, bez serca zupełnie (choć wnętrze wspaniałe), a to gwiżdżący wiatr przy fontannie, który nie pozwala złożyć hołdu oratorom. Wreszcie nagły ścisk przestrzeni w samej kawiarni, zagraconej i jakby zostawionej samotnie na posterunku w otoczeniu budynków bez wyrazu i bez seksapilu. W środku oczywiście fatalna kawa, ale to można uznać nawet za dopełnienie rytuału. Ludzi sporo, to w końcu godzina lunchu, którego nie tknąłbym nawet kijem.
Siadam naprzeciw placu, z widokiem na wszystkie potencjalne nie-do-zdarzenia i patrzę. I co? I nic. Ale nie nic, z którego tka się książkę wznawianą po latach jako jedna z wizytówek miasta. Nie. Nic banalne, pustawe i debilne. Bez wyrazu i bez intrygi. Owszem, jest kurier pędzący gdzieś z paczką, „brat z Afryki” a ja tu mam wytężoną wrażliwość na takich kolegów. To oni są prawdziwym sejsmografem tego miasta i upadłego kapitalistycznego systemu, który traktuje ich jak wymienne trybiki w maszynie wyzysku. Więc mają moją sympatię na wstępie i dozgonnie, bo coś tam się wie o tym przez co przechodzą od pokoleń. Ale tego koleżki osobiście nie znam i nie wiem jaka jest jego historia.
No dobrze, jest też starsza pani podtrzymująca słabnącego z każdym krokiem staruszka u swojego boku. Dokąd idą? Do tej skrzynki na listy jakby z poprzedniej epoki? Ona tu jest naprawdę? Któż zgadnie kto w długowiecznych parach, co postanawiają się razem zestarzeć albo starzeją po prostu bez większych postanowień pierwszy zacznie się osuwać do ziemi? I kto będzie musiał wziąć na siebie ledwie tu migoczący ciężar napiętych mięśni, wytężonej uwagi i zmartwienia postępującą degradacją ukochanego? Obok mnie państwo z Hiszpanii, a w każdym razie z jej globalnego niegdyś pola rażenia, też coś sobie namiętnie tłumaczą. Nie znam dobrze hiszpańskiego, więc nie rozumiem, poza tym zagłusza ich muzyka mniej więcej tak wyszukana jak moje cappuccino z papierka.
Upada ta Francja, nie ma co. Gdzie się nie spojrzy to zima bez odwilży. W ogóle podła pogoda i cały ten plac nie wydaje mi się specjalnie inspirujący. Czy kelnerzy, bardzo mili skądinąd, zdają sobie sprawę, że pracując tu chodzą codziennie po prawdziwym literackim polu minowym? Że co któryś klient może – jak ja – siadać tu z mocnym postanowieniem przeżycia własnego wyszarpanego tradycji momentu poetyckiego? A może po prostu rozkoszują się pod-zwyczajnością a z tych zakłamanych literatów i kulturalnych pozerów śmieją się w przerwach na papierosa?
Ścisk tej przestrzeni ma wiele warstw. Przez architekturę nie ma tu wrażenia panoramicznego widzenia. Przez pogodę cała witryna raczej zamyka się niż otwiera na plac. Tłum, muzyka, ruch – to wszystko redukuje też emocjonalny zasięg i rozpiętość mojej osoby, jeśli można się tak wyrazić. Tu chyba można, w końcu to niemal oficjalna świątynia i wyrazu i bezwyrazu. A może chodzi o zły wybór miejsca? Może nie trzeba „robić Pereca” aż tak bardzo dosłownie po jego śladach? Nie da się go „wywinąć” gdzieś indziej, na trawce przed Sacré-Coeur albo na placu Clichy?
Jakie właściwie miejsca w Paryżu ja sam chciałbym sobie „wyczerpać”? I co właściwie decyduje o tym wyborze? Przed oczami migają mi sytuacje zupełnie nieprzystające do tej statycznej Café de la Mairie. Schody w Centrum Pompidou: gdy wjeżdża się nimi na ostatnie piętro budynku po prawej wyłania się wspaniała panorama na całą zachodnią część miasta. Od kiedy pamiętam zawsze stojąc na tych ruchomych schodach – a byłem tam już dziesiątki razy – ogarnia mnie jakieś niebotyczne wzruszenie i jeśli miałbym je jakoś określić nazwałbym je wzruszeniem historycznym.
Fontanna przy płacy Saint-Michel i pobliski plac Saint-André-des-Arts: może dlatego, że to wstęp, początek pielgrzymki do największej księgarni w Paryżu – Gilbert Joseph, gdzie bez wątpienia spędziłem więcej godzin niż gdziekolwiek indziej. To jest dla mnie prawdziwy Paryż, w którym kluczyłem wielokrotnie układając prawdziwie paranoiczne plany zakupów, lektur, projektów i odkrywałem niewinnie całkiem niesamowite rzeczy. A tuż obok inna księgarnia, Compagne, gdzie można się jeszcze w tym książkowym cruisingu dobić, bo tam dochodzi do tego elegancja i regularne spotkania z autorkami.
Od niedawna raczej rue Oberkampf, to wybór dość oczywisty, biorąc pod uwagę postępującą gentryfikację tej okolicy obranej na kolejny „fajny” spot dla co bardziej kumatych turystów. Ale to tutaj, w tych okolicach, zaznałem chyba najwięcej miłości, przyjaźni, najwięcej tego „ludzkiego”, co też przecież składa się na miasto. Pewnie trzeba by dodać do tego tyły Panteonu, gdzie mieszkałem przy pierwszej poważniejszej wizycie w Paryżu (rue Malebranche), gdzie też kolegowałem się i z książkami (biblioteka Sainte-Geneviève) i z ludźmi (rue des Carmes) i gdzie w ogóle w marzeniach z lat mojego intelektualnego dzieciństwa czuję się najlepiej. Chodzę tu jakby po śladach własnych ambicji, frustracji, nagłych przypływów wszechmocy i zaklętych w kompleksy rozliczeń. A są jeszcze te pasaże, przy których też coś porusza się w środku. Choć tu bardziej pociągają mnie ślady innego paryskiego życia, które od zawsze chciałbym jakby powtórzyć, ale tylko w jego genialnych odsłonach.
Zapomniałem o kawiarni, piję teraz złą kawę bez cienia złej woli. Oto magia paryskiej pod-zwyczajności, która bez wyjątku zawiera się we wspomnieniu. Znów przeszywa mnie myśl: „Chcę żyć w Paryżu. Chcę tu cierpieć niepogodę! Zrosnąć się z tymi wszystkimi historiami”. Chodzi więc o reminiscencje, o życie codzienne pamięci, a nie o to, kto akurat przeszedł przez jezdnię. Pisał o tym Walter Benjamin, który w pewnym sensie za miłość do Paryża i za swój projekt o jego pasażach zapłacił życiem. „Przed jakimś nadzwyczaj pięknym obrazem Cezanne’a przyszło mi na myśl, że mówienie o ‚wczuciu’ jest błędne już nawet językowo. Uznałem, że oglądając obraz, wcale nie wnikamy w jego przestrzeń, lecz raczej to ona się wybija, zrazu w określonych miejscach. Otwiera się przed nami w winklach i kątach, w których, jak mniemamy, możemy zlokalizować bardzo ważne doświadczenia z przeszłości; w miejscach tych jest coś w niewyjaśniony sposób znajomego”[2].
Zamiast powtarzania Pereca – ten skądinąd wiedział niemało o działaniu pamięci – należałoby może zająć się protokołami wyczerpania miejsc wewnętrznych. Tych sekretnych pasaży, którymi elementy fizycznego świata wnikają do naszego wnętrza nosząc uprzednie ślady naszej egzystencji. Z tego rodzi się każda potencjalna literatura, czyli na tym modelu opierają się wszelkie zdarzenia, a nawet nie-zdarzenia, które potem staną się literaturą. Jednym słowem czymś, co zdolne jest wystawić się na opowieść, a więc ze zwykłego elementu świata przekształcić w obiekt podatny na nieporozumienia wynikające z innych ścieżek wyczerpania, innych tuneli pamięciowego zapisu.
Przez chwilę gubiąc się tak w swych myślach, błądząc po tych miejscach, gdzie wnętrze i zewnętrze są jakby już nie dwiema, ale tą samą stroną monety, poczułem się – i to przyszło jak nagły atak przerażenia – niczym postać literacka.
[1] Georges Perec, Tentative d’épuisement d’un lieu parisien (1975), Christian Bourgeois Éditeur, Paris 2024.
[2] Walter Benjamin, Dziennik moskiewski, przeł. Bogdan Baran, Aletheia, Warszawa 2012, s. 70.