Dlaczego właśnie w Paryżu nie mogę przestać myśleć o Paryżu? Jakimi kanałami uruchamia się ta obsesyjna autorefleksja tymczasowego mieszkańca? Nie mam tego nigdzie indziej, a już zwłaszcza w rodzinnej Warszawie. Owszem, lubię się zorientować co i jak, znaleźć parę przyjaznych miejsc lub dotrzeć tam, gdzie coś konkretnego ma mnie czekać. Ale historia, urbanistyka, miejskie tajemnice – to nie dla mnie. Czasem coś wpadnie na zasadzie przypadku, ale bez żadnych metodycznych badań, popędu do mapowania całości czy obowiązku rozumienia.
Że łapię bakcyla tutaj, to też nie jest do końca przypadłość indywidualna. Nie pisałbym o tym, gdyby tak było. Paryż sam najlepiej sprzedaje się jako obiekt obsesyjnej dociekliwości, w którym nostalgia miesza się nieustannie z wyniosłością. Dlatego nie sposób przejść tu koło księgarni (a to są zawsze moje rewiry) nie napotykając na odprysk masowej produkcji książek o Paryżu. Śladami Balzaka, śladami Prousta, wspomnienia artystów z Montmartre, nocne cierpienia Nervala, historia nędzy, historia rewolucji, historia restauracji, dzielnice dzisiaj, spacery po historii, napięcia klasowe, kapitał i urbanistyka, Paryż prehistoryczny, Paryż średniowieczny, Paryż Ludwika XIV. Można się w tej miejskiej pogoni zatracić dokumentnie.
I nie piszę tego z jakąś przesadną złością, bo jednak wiele z tych pozycji to klasyki (a co Paryż sprzedaje lepiej niż swoją „klasyczność”?) i w ogóle fascynujące opowieści, ale jednak budują niezdrowe przywiązanie do czegoś, co należy też zamieszkiwać a nie nieustannie badać. Dla kogo właściwie są te książki? Dla przyjezdnych? Turystów? Tymczasowych mieszkańców, do których ze średnio skrywaną ambicją próbuję tu aspirować? Z pewnością. Ale dla Paryżan? Książki o nich kupuje pewnie reszta Francji i wszystkie leżą na dziale z horrorami.
Nie da się przecież wyczerpać miasta, w którym się mieszka niezależnie od tego ile ma się na to czasu. Myślałem, że po kilku miesiącach Paryż będzie już moim miastem, że ogarnę go i zrozumiem, choćby na tyle, żeby obecność w nim stała się czymś naturalnym. Nic z tego. Nieustanny lęk, że nie ma dość wolnych chwil, żeby doczytać, obejrzeć, odwiedzić nie może tu mieć końca. I bynajmniej nie dlatego, że to miasto ma w sobie koniecznie coś, czego nie mają inne. Po prostu żeby w jakimś miejscu na trwałe osiąść, naprawdę je zamieszkać, trzeba o nim po prostu zapomnieć. To zapomnienie właśnie nadaje nam tajemny kod swojskości i pozwala normalnie żyć nie oglądając się nieustannie na mijane pomniki, nie myśląc co działo się na tej ulicy w okresie Dyrektoriatu czy gonić za kawiarnią, gdzie jakaś pani spotkała jakiegoś pana przed półwieczem.
Miasto byłoby więc bezpieczną nieskończonością, oswojoną właśnie dzięki potędze ignorancji. Pozwala wydeptać sobie znane trasy i podług nich wieść tylko jedno, swoje własne i szczęśliwie ograniczone życie. Być może najgłębiej skrywaną strategią sprzedażową Paryża jest właśnie permanentna oferta innego życia, szansa roztopienia się w rojeniach o tym, jak to kiedyś było, mogło być lub bywało? Jest to więc prawdziwe uzdrowisko dla melancholików, których leczy jednak pogłębiając ich przypadłość. Podtrzymuje iluzję nieskończonych poszukiwań, włóczęgi po minionych epokach albo szukania punktów zaczepienia dla własnych fantazji. Myślę, że większość tutejszych mieszkańców, tych „prawdziwych” (a ci już wiedzą jak rozpoznać swoich) trzyma się z daleka od działu publikacji paryskich mniej więcej tak, jak mnie nudzą dociekania varsavianistów. Motyw jest prosty – strategia przetrwania.
***
Byli i tacy, którzy mieszkając nad Sekwaną na stałe zachowali ten miłosno-uzależnieniowy stosunek do miasta. Czytam tu sobie przed snem książeczkę jednego takiego. Geneza powstania Czy znacie Paryż? Raymonda Queneau sama zanurzona jest w historię miasta i ściśle z nią związana. Tom zawiera komplet rubryk pisanych przez autora w tygodniku L’Intransigeant między listopadem 1936 a październikiem 1938 roku. Pisarz cyklicznie kierował do czytelników po kilka pytań z wiedzy o Paryżu, sprawdzając i niewątpliwie mocno poszerzając ich ogólne wykształcenie w tej sprawie. A następnie udzielał odpowiedzi, zachęcając przy tym, by sprawdzali jego ewentualne błędy.
Na kartach tej książki obsesja nie tylko nie jest zakazana, ale staje się wręcz ludycznym popisem, gimnastyką ciekawości, którą dzieli się ze społecznością miasta. Jest w niej też zapewne wymiar ucieczkowy, zważywszy na to, że rubryka powstawała w latach napięcia i zamętu: Front Ludowy, wojna domowa w Hiszpanii i konferencja w Monachium; Hitler, komunizm, zbliżająca się wojna światowa; wciąż trwający kryzys gospodarczy. Zaczynam rozumieć czemu z takim zapałem rzuciłem się na tę książeczkę. Dziś też pozwala uciec przed pogłębiającym się szaleństwem świata w zabawy wokół czterdziestu sześciu sposób w jakie można po francusku nazwać drogę. Biorąc pod uwagę co się we Francji dzieje w polityce, nie zdziwiłbym się, gdyby i Paryżanie postanowili rzucić się na tę pozycję i zrobili z niej ponownie bestseller.
Pytania i odpowiedzi formułowane przez Queneau działają jak drobiny fabulacji (nie mylić z konfabulacjami, bo autor jest tu do bólu rzetelny), wchodzące w niemal powieściowy rezonans z wiedzą i niewiedzą o mieście. Z własnymi peregrynacjami. Niekiedy również z czasem, który upłynął od lat 30. XX wieku i pozwala zobaczyć jak bardzo miasto się zmieniło.
„Kim był Père-Lachaise?”, patron cmentarza, na który chodzi się odwiedzać grób Chopina, Prousta czy Jima Morrisona? Nie wiedziałem, że to osobisty spowiednik Ludwika XIV. A w trakcie tegorocznej wizyty odkryłem, że naprzeciw naszego wielkiego pianisty, którego muzykę uwielbiam zresztą w sposób tyleż konsekwentny co amatorski, leży para niezbyt dobrze kojarząca się w mojej głowie: Claire i Yvan Goll. Oskarżenia tej pierwszej o plagiat wierszy męża skierowany pod adresem Paula Celana, stanowi jeden z mrocznych epizodów paryskiego życia literackiego w ubiegłym wieku.
Wiele razy byłem na ulicy – a jeszcze częściej na stacji metra – Denfer-Rochereau i nie przepadam za tą okolicą. Ale od kiedy dowiedziałem się od Queneau, że do 1878 roku ulica nazywała się rue d’Enfer (Ulica Piekielna), patrzę na nią, nie wiem czemu, z jakąś większą empatią. Choć to, że było jeszcze parę takich ulic w wieku XVIII i wcześniej wywołuje we mnie z powrotem podejrzliwość, że coś fatalnego jednak krąży w tym Paryżu i próbuje co i raz dojść do głosu. Może właśnie ten czort jakiś odpowiada za nieszczęścia tutejszych rewolt? Jak studenci w maju 1968 roku zrywali bruk w poszukiwaniu plaży, nie wiedzieli, że w ten sposób uda im się jedynie uwolnić dżina neoliberalizmu, który pożre marzenia o innym świecie i jakiejkolwiek rewolucji nie dającej się zamienić w Kapitał.
A propos, a gdzie powstała pierwsza wybrukowana ulica? Tam gdzie najstarszy most? A ten? O ironio – Pont-Neuf (dosłownie: Nowy Most). A najstarszy kościół? Najstarszy kościół w Paryżu? No właśnie, też się zdziwiłem, że to Saint-Germain-des-Prés. I nawet nie wiem czy się zgadzam biorąc pod uwagę, że dzisiejszy kościół Saint-Etienne(świętego Szczepana) na górze świętej Genowefy stoi w miejscu opactwa założonego jeszcze przed Klodwiga! Ale ten wielokrotnie przetwarzano, może o to chodzi? Ale rywalizacja między kościołami o palmę starszeństwa nie toczyła się wcześniej w mojej głowie.
A kiedy pojawili się na brzegach Sekwany bukiniści? Dałbym się pokroić, że jest to fenomen dwudziestowieczny, ale o święta Ignorancjo, gdziekolwiek twój kościół, pierwsza wzmianka o ich stamtąd usuwaniu pochodzi z 1650 roku! A plakietki z nazwami ulic, te charakterystyczne niebiesko-białe znaki kierujące wciąż, mimo potęgi Google’a, wieloma tutejszymi przygodami, to z kiedy? Tu odpowiedź jest bardziej przytomna, bez szaleństw: 1844 rok.
Gdy już powoli nudzę się tymi wszystkimi szczegółami i zaczynam spychać je do grobowca niepamięci jak większość informacji o własnym mieście, pada pytanie: „Gdzie mieszkał Dante, w trakcie swojego pobytu w Paryżu?” No i masz, cały plan… jak to mówił klasyk. Nie wiem. I co gorsza odpowiedź – na rue de Bièvre a potem rue Sachalin, zmienionej na Zacharie a dziś istniejącej pod nazwą Xavier-Privas – w ogóle mi nie pomaga. Nie byłem, nie znam. I trzeba będzie latać teraz po mieście, by rozchodzić wyrzuty sumienia, że się zaniedbało autora tak sobie bliskiego w zażyłości?
Na szczęście pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony. Simon Bolivar – ani mi on brat, ani swat, choć cenię i ogólnie popieram, ale od niego się niczego nie spodziewałem, nie oczekiwałem nic. A tu się okazuje, że delikwent był akurat w Paryżu tam, gdzie i ja jestem niemal codziennie, czyli na rue Vivienne. Nie mógł niestety korzystać z mojej (no tak, „mojej”) biblioteki i za to to akurat ja chyba powinienem go przeprosić. A że w niej pracował ponoć sam Walter Benjamin, to mi już zupełnie ratuje dzień niejeden.
Jak przystało na świecką republikę, w centrum jej stolicy nie trwa bynajmniej wojna postu z karnawałem, ale cicha wojna podjazdowa między świątynią a mauzoleum. Chodzi oczywiście o Panteon, gdzie najpierw pochowano Mirabeau, Woltera, Marata czy Rousseau, żeby potem w 1806 roku odnowić tu kościół św. Genowefy (a ta ma jeszcze w pobliżu bibliotekę, z tych obłędnych, niezła z niej kamieniczniczka) żeby w 1830 znów powstał tu świecki cmentarz, zmieniony w 1851 roku z powrotem w kościół a wreszcie i to z powodu jednego nieżywego ciała, Wiktora Hugo, znów w to, co mamy do dziś. Wygrała więc pompa ojczyźniana z pompą kościelną, ale nie wiem kogo w sumie powinno to cieszyć. W środku instalacje Anselma Kiefera stanowią żywy pomnik jego od dawna już martwej a wciąż taśmowo reprodukowanej sztuki. Choć z drugiej strony (albo którejś tam) pod ziemią leży i Aimé Césaire, czyli ho ho, rewolucje przeciw sobie też umieją zamienić w narodowy pomnik!
***
Ciekawostki nie są tu nigdy po prostu ciekawostkami. A w każdym razie nie jako ciekawostki są naprawdę ciekawe. Stają się za to barometrem zażyłości z miastem. Momentami ożywiającymi umysł i fantazję. Wskazują pola niewiedzy. Otwierają oczy na to, co na mija się bezrefleksyjnie, przynajmniej jak już posiadło się komfort stałego mieszkańca. Wyrzucają z kolein ustawionych przez przewodniki, poprzednie wizyty, schemat własnych upodobań. Wszystko to prawda, ale coś innego dzieje się też w tej dziwnej pogoni i na kartach książki i na ulicach realnego miasta. Nowa mapa, która przyzwyczaja nas do czegoś, co nie jest rutyną zamieszkiwania, ale jego wiecznymi nie mogącymi dojść do szczęśliwego rozwiązania, narodzinami. Jest to też bardzo przyjemne. Nawet uzależniające. Kto nie chciałby ciągle rodzić się na nowo i nigdy do końca?
Oczywiście, że jest to mit samego Paryża, ta wieczna młodość i wiecznie żywy mit, który pozwala tak skutecznie nie widzieć obecnej nędzy czy choćby zwyczajności. Cóż zrobiły Paryż, gdyby pozbawiono go tej wyjątkowości? Może zabrałby się na jeden z mostów i rzucił do Sekwany, żeby jak wielu tu niekiedy nawet słynnych ludzi wraz z samobójstwem popełnić też miastobójstwo? I co by powstało na zgliszczach tak samozaoranego przez swoją zwyczajność miasta? Co by wtedy przyciągnęło turystów?
Jest w tym wielkim micie otwarta furtka do kultywowania mniejszych mitów, szytych nawet na własną, skromną miarę. „Przez wiele lat, nie opuszczałem Francji. A jednak później powiedziałem do siebie: jakież to ciekawe, wydaje mi się jakbym miał za sobą długą… bardzo długą… podróż. Odwiedziłem Paryż”. Tak kończy napisane po latach posłowie do swej książki Raymond Queneau. I może jest to klucz również do miasta, tym bardziej znaczący, że nie otwiera żadnych tajemnych wrót, ani nawet zwykłych drzwi. Ach, odwiedzić tak kiedyś i własne miasto! Odwiedzić tak siebie!