Jak zacząć dłuższy pobyt w Paryżu, jak się z nim odpowiednio przywitać? Zamiast pokątnych inicjacji wybrałem frontalny atak. Musée d’Orsay, wystawa o początkach impresjonizmu. Już nie można bardziej mainstreamowo, bardziej w centrum, bardziej turystycznie. W słusznym narzekaniu na postępującą od dawna komercjalizację wystaw w Paryżu umyka często prosty fakt. Jakby nie było, mają tu w muzeach niebywałe skarby. I na kimś, kto jak ja, odebrał prowincjonalną edukację kulturalną, zawsze będzie to robiło wrażenie.
Dlatego przez kolejne tłumnie wypełnione sale muzealne biegnę w zwyczajowym popłochu, przerażony, że nie dam rady (nie wiem czemu – mam mnóstwo czasu) zajrzeć do Pierre’a Bonnarda, ani Feliksa Vallottona, których wielu odwiedzających, zmęczonych potężną dawką arcydzieł Maneta czy Van Gogha już sobie po prostu odpuszcza. Ja nigdy, bo od kiedy w liceum kupiłem numer „Wielkich Malarzy” poświęcony nabistom, wciąż toczę wewnętrzny – i czasem zewnętrzny – spór o to, czy to jest rzeczywiście coś warte. I tym razem, po wielu zwrotach i ewolucjach, znów jestem zdania, że tak. Czyli Paryż dobry.
Wystawie Paris 1874. Inventer l’impressionnisme nie można właściwie nic zarzucić. Drobiazgowo i zajmująco rekonstruuje narodziny przełomowego nurtu sztuki nowoczesnej z podziałów środowiskowych i niespełnionych aspiracji grupy artystów, którzy chcąc nie chcąc stworzyli konkurencję oficjalnej wystawie Salonu, a potem przeszli do historii. Mnóstwo tu ciekawych odkryć, drobiazgów, które dziś zwiększają swoje gabaryty, jakby oglądane przez lupę historyka same zyskiwały historyczną rangę. Nie wiedziałem, że wystawa w pracowni Nadara przy bulwarze Kapucynów gościła artystów tak różnorodnych w swych poszukiwaniach i stylach, w żadnym razie nie będąc monograficznym pokazem impresjonistów. O tym, że samo słowo wzięło się z sarkastycznej recenzji krytyka akurat chyba wiedziałem. Ale, że istniały prace wystawiane i w Salonie i u Nadara? To nowość. Oraz to – musiałem o tym czytać, ale nie pamiętam – że Kolej żelazna Edouarda Maneta, ten wstrząsający i przepiękny manifest nowoczesności był wystawiony na Salonie a nie u „impresjonistów”!
Twórcy wystawy zadbali również o to, aby oprócz szlagierowych dzieł z wystawy u Nadara można było obejrzeć także próbkę prac z Salonu. Porównanie rzeczywiście robi wrażenie, ale nie aż tak wielkie. Tu i tam zdarzają się rzeczy ciekawe, tu i tam – całkiem nie, chyba że dla historyków, dla których wszystko jest i musi być równie interesujące. Piszę o tym myśląc też o Polsce, gdzie sztukę ciągle dzieli się na salony i antysalony, próbując wyznaczyć nieprzenikliwą granicę dwóch rzeczywistości, które przecież w praktyce zawsze jakoś się przenikają. A także powinny. Polaryzacje są zrozumiałe, ale też są zawsze fikcjami, które w swych konsekwencjach zwalniają z krytycznego myślenia i uważności na niuanse. Ostatecznie nie zyskuje na tym nikt. Idąc konsekwentnie tym torem myślenia, tory kolejowe Maneta na zawsze powinny pozostać w sąsiedztwie orientalizujących obrazów Maghrebu czy sielankowych przedstawień letnich bóstw.
Oglądając zdjęcia z pierwszej wystawy impresjonistów (trzymajmy się już tej nazwy) myślę o tym, że jednak rewolucje zawsze rodzą się na jakimś poboczu. W zaciszu pokojów, których może nikt nie odwiedzi i w gronie osób, których jedynym wspólnym mianownikiem jest to, że na salonach nie ma dla nich miejsca. Nie było w tej grupie ani wspólnoty artystycznych poglądów, ani politycznych postaw. Również klasowo była to wspólnota jednak zróżnicowana. Z takiego ustronia dało się jednak wyprowadzić prawdziwe transformacje, które dziś będą wizytówką miasta i absolutnym wzorcem artystycznej wartości.
Oczywiście większość rewolucji przynosi skutki, które same w końcu stają się marginalne. Nawet najsilniejsze zbiorowe rewolty kończą się jeśli nie pełną restauracją starego porządku, to przynajmniej zdecydowanym osłabieniem ich ożywczego impetu. Na bulwarze Kapucynów, w budynku, gdzie debiutowali impresjoniści, mieści się dziś wielki sklep oferujący odzież alpinistyczną. Miejsce niegdysiejszej rewolucji otoczone jest siedzibami banków i biurami korporacji.
Wystawa z 1874 roku odbywała się też w mieście pogrążonym raczej w minorowych nastrojach. Dało się jeszcze odczuć, również materialnie, skutki przegranej wojny z Prusami oraz „krwawego tygodnia”, topiącego w rzece krwi karnawał Komuny Paryskiej. Impresjonizm wziął się więc też z kryzysu, poczucia klęski zarówno militarnej, jak i społecznej czy moralnej. Nie przypadkiem wystawę w d’Orsay otwierają litografie Maneta przedstawiające rozstrzelania na barykadach i stosy leżących na ulicach trupów. Koresponduje z nimi obraz Auguste’a Lançou Morts en ligne! [Martwi w szeregu!], wystawiony wówczas na Salonie. Widać na nim leżące w jednej linii zwłoki żołnierzy francuskich, którym odpowiadają stojące równolegle oddziały gotowe do dalszej walki oraz kłęby dymu z płonących zabudowań miasta.
Może więc impresjonizm jest w jakimś sensie także reprezentacją porażki a przynajmniej wizualizacją tego, jak poradzili sobie z nią artyści gotowi na wyjście poza oficjalny obieg kultury? Czy dziś, gdy Paryż wypełnia się obowiązkowym nadęciem przypisanym oficjalnemu organizatorowi Igrzysk Olimpijskich nie należałoby właśnie myśleć o porażce? Napotykane tu na każdym kroku obostrzenia, blokady, i kontrole każą myśleć, że w mieście doszło do jakiegoś kataklizmu. Jakby w obecnych warunkach konstruowanie czegokolwiek na większą skalę stawało się nieodróżnialne od masowego niszczenia. Paryżanie, mówiąc delikatnie, nie wydają się zachwyceni rozwojem wydarzeń i na olimpiadę raczej wybierają się nielicznie. Większość, jeśli może, ucieka jak najdalej od miasta. Przechadzając się po wyludnionym centrum mam czasem poczucie déjà vu z 2015 roku, gdy dzień po zamachach terrorystycznych m.in. na klub Bataclan też spacerowałem tu całkiem pustymi ulicami.
Igrzyska Olimpijskie, które stały się dziś okazją do masowego drenażu finansów publicznych i zasilania kont korporacyjnych sponsorów są paradoksalnie jedną z twarzy tej nieprzedstawianej porażki. Żyjemy w końcu w świecie zrealizowanej utopii neoliberalnej, nazywanej przez Pierre’a Bourdieu (podczytuję go tu trochę, bo kogo mam niby podczytywać) utopią „nieograniczonego wyzysku”.
Francja ma wprawdzie olimpiadę dla sponsorów, ale nie bardzo wie czy ma rząd. Jest też częścią organizacji zwanej Unią Europejską, która właśnie postanowiła uhonorować nową kadencją autorkę swojej gruntownej ekonomicznej, militarnej i politycznej porażki w konfrontacji z Rosją. Porażki, którą wszyscy powoli czują, ale której nie sposób przedstawić na salonach, gdzie wciąż słychać tylko triumfalne salwy i wzajemne pochlebstwa. Jak będzie wyglądał obraz tej porażki, gdy już będzie można go stworzyć? I jakie rewolucje będą konieczne do tego, żeby jakoś się po tej klęsce otrząsnąć? Jeśli widać już jakieś zwiastuny tych przemian, to na pewno na poboczach, na marginesach, na odludziu, gdzie mało kto zagląda. Ale w dzisiejszych warunkach to cały Paryż wydaje się takim marginesem! A jak Paryż, to i wszyscy.