Jeszcze zanim rozpoczęła się ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich, w Paryżu trwał już popłoch. Od rana SNCF było głównym hasłem francuskiego Twittera. Oto skoordynowana akcja dywersyjna naruszyła okablowanie na głównych odcinkach wyjazdowych ze stolicy odcinając tym samym znaczącej części mieszkańców drogę ucieczki przed koszmarem imprezy zorganizowanej ku czci i chwale ich ojczyzny. Uciekając przed masakrą trafili w sam jej środek. Na Gare du Nord nie było gdzie wcisnąć szpilki, wszędzie zdesperowani podróżni i niezaktualizowany plan odjazdów. I komu to było na rękę? Wiadomo!
Zanim zaczęły się więc igrzyska, pojawiła się okazja, żeby każdy wystawił na widok publiczny swojego ulubionego chochoła. W Polsce – że Putin, a jakże! W Izraelu – że Iran! Na francuskiej prawicy – lewacy pod rękę z islamistami! Na lewicy – służby izraelskie, żeby zrzucić winę na Palestyńczyków! Jest jeszcze wiele innych wersji, które – jak można się spodziewać – rozmnożyły się w międzyczasie jak grzyby po deszczu żyjąc już całkiem własnym życiem. Tylko Macron i jego świta wydają się trwać w niezachwianej pewności, że taki incydent – ba, żaden! – nie zepsuje im tej imprezy.
Jest wiele politycznych kontekstów tej olimpiady, wiadomo. Myślę, że Francja podjęła się jej organizacji głównie po to, żeby przekonać wszystkich wokół oraz samego Macrona (który najwyraźniej wciąż w to powątpiewa), że jest małym, bo małym, ale jednak Napoleonem. Gdyby każdy mógł raz w życiu dostać taki prezent jak te jego wczorajsze długie godziny, gdy na czerwonym dywanie witał wraz z małżonką kolejnych dygnitarzy! Rozkosz niespotykana. Nic to, że aby nie rozpraszać się w ćwiczeniu różnych sposobów „wyluzowanego” podawania ręki kolejnym niewybieralnym już przywódcom światowej polityki, wstrzymał proces zaprzysiężenia nowego rządu! Polityka, ta prawdziwa, może zawsze poczekać, gdy spektakl rozsiada się wygodnie w fotelu. A po olimpiadzie jest jeszcze paraolimpiada, którą – jak zapewnia prezydent – „traktujemy z równą powagą”, czyli w jej trakcie też nie liczcie na żadne wiążące decyzje. I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą nie mógł wytrzymać 24 godzin, żeby nie ogłosić nowych wyborów i „oddać głosu ludowi”.
Jak można się było spodziewać jest to olimpiada niezwykle wręcz inkluzywna. Tak bardzo, że występują na niej przedstawiciele zarówno ofiar, jak i oprawców toczącego się na naszych oczach ludobójstwa w Gazie. Organizatorzy wraz ze sponsorami postanowili jednak nie tracić istotnych rynków i nie zrywać współpracy z pionierami technologii inwigilacji i projektów cyberwojny. Zwłaszcza, że tak wielka impreza zawsze jest też okazją do wypróbowania rozmaitych technik zarządzania populacją oraz przetestowania jej determinacji w oporze przeciw obostrzeniom. W niektórych strefach przywrócono nawet przymus noszenia maseczek! Czyżby organizatorzy nie słyszeli, że pandemię na dobre zakończyła wojna na Ukrainie? A może skoro jesteśmy na olimpiadzie, a więc imprezie z definicji pokojowej, wojna ulega jakoś zawieszeniu, więc i z automatu wracamy do Covidu? Poruszając się tu po mieście rzeczywiście trudno uniknąć wrażenia, że nasza codzienność stała się jakąś wiecznie ponawianą próbą do prawdziwych wydarzeń, które wciąż jeszcze nie nadchodzą. Cóż to będzie za niespodzianka?
Przejdźmy jednak do samej ceremonii. Nikt z geniuszy francuskiej myśli organizacyjnej – a tę można tu naprawdę natychmiast odczuć i docenić – nie wpadł na to, że na rzece to jednak może trochę popadać? Ale darujmy, nie takie tu mamy przecież rarytasy. Bardziej od samej ceremonii fascynujące wydają mi się reakcje, jakim posłużyła za pretekst. To lepiej zorganizowana defilada niż te nieszczęsne łódki z upakowanymi do środka sportowcami. Wszyscy się bowiem na akord zachwycili i na akord oburzyli. „No właśnie, tak wygląda kraj dumny ze swojego dziedzictwa i otwarty na świat” vs. „Szatański sabat upadającej Europy”, ujmując rzecz w skrócie.
Bardzo to wszystko przewidywalne, ale ogromnie przez to znaczące. W końcu obrońcy kultury i tradycji rozpoznający w Dionizosie jedynie papę Smerfa, a w Joannie d’Arc – jeźdźca apokalipsy to jest jednak atrakcja. Z drugiej strony, zachwyca mnie niezachwiana wiara w uniwersalizm bluźnierstwa. Przekonanie, że my robiąc z obiektami kultu bądź silnej kulturowej identyfikacji innych grup co nam się tylko podoba reprezentujemy wciąż jakąś lepszą część ludzkości i posiadamy nieustannie legitymację do bycia ponad resztą.
Mnie tam queerowa Ostatnia Wieczerza nie bardziej obraża, niż właściwa, jeśli gdzieś taka jest, uświęca. Ale w liberalnym zachwycie tym gestem oraz natychmiastowej odrazie do tych autentycznie lub na pokaz urażonych widzę jednak ciekawe zakrzywienie. Jak nazwać grupę, dla której zdecydowana większość populacji tego świata – a ten podobno przyjechał tu do Paryża się zjednoczyć – wierząca jednak w jakieś tam religie czy inne fikcje jest zauważalna jedynie jako obiekt wyśmiania? I to w reakcjach, które przecież przez samą ceremonię są doskonale zaprogramowane? Po co jest ta pułapka i komu ma ona właściwie służyć? Komu co udowodnić i kogo jednoczyć? Czy olimpiada w Polsce musiałaby rozpoczynać się od trzygodzinnej mszy świętej, którą goście z krajów muzułmańskich, ateistycznych czy jeszcze innych musieliby wysiedzieć? I jak utrzymuje się to przekonanie, że nie ma tu porównania, no bo – czytaj finansowe, polityczne i medialne elity – jednak reprezentujemy coś więcej?
Zadaję te pytania, bo wydaje mi się, że chciał nie chciał ceremonia ta była jakąś wizytówką Europy, przynajmniej tej, którą chce dziś projektować liberalny mainstream i kulturalny establishment. Oburzeni prawicowcy przywołują z tej okazji z nostalgią obrazki z poprzednich igrzysk. W Pekinie mieliśmy gigantyczną choreografię społeczną, w której zorkiestrowane i zrytmizowane ruchy miały nam pokazać za kogo dziś się uważają Chiny. To doskonale zorganizowany kolektyw zdolny czynić cuda, o jakich nie śniło się nikomu na naszych szerokościach geograficznych. Olimpiada w Rosji? Spektakl nostalgicznych kostiumów, który próbuje przedstawić swój kraj jako rezerwuar tradycji, ostatni szaniec kulturowej hierarchii i politycznego porządku.
Każdy sprzedaje to, co wydaje mu się, że ma do zaoferowania. A co mówi o Europie ten wczorajszy przegląd hitów ze Spotify? Ta feeria pozbawionych koherencji nawiązań, cytatów i przetworzeń? Że mamy już te wielkie historyczne misje za sobą? Jesteśmy gdzieś dalej? A może, że to właśnie, ta niekoherencja, jest naszą misja, ale wówczas warto zapytać dokąd ona właściwie prowadzi i czy na dzisiejsze czasy jest to jeszcze propozycja jakkolwiek produktywna. Czy jest w stanie spełnić się w czymś więcej niż w gigantycznym spektaklu, zwłaszcza w kontekście coraz wyraźniej odczuwanego ekonomicznego i politycznego kryzysu Starego Kontynentu? A może chodzi o to, że my już po prostu nie mamy innej kultury poza tą sieczką z Eska Radio oraz odprysków starych symboli i historii, które i tak nikomu już nic nie mówią? Europa jako jedna wielka szafa grająca, która wciąż chce uchodzić za królową świata.
Jakby nie patrzeć otwarcie olimpiady zamknęło chyba etap uznawania kultury queerowej za mniejszościową, marginalną czy wykluczoną. LGBT przeszło oficjalnie do mainstreamu. To dziś część kulturowego establishmentu razem z hip-hopem, heavy metalem i Johnem Lennonem. Na dobre i na złe. Na marginesie – ciekawe z tym Imagine. Wszyscy się tego Lennona wyparli jakby ich parzył. Nie dziwi mnie to zresztą. W końcu zaśpiewano jego komunistyczną i pokojową piosenkę w Europie, której jedyną wyznawaną jeszcze (w wersji „kościoła otwartego” na Zachodzie i w wersji integrystycznej na Wschodzie) na poważnie religią jest antykomunizm, a słowo „pokój” wywołuje wręcz odruchy wymiotne. Skoro olimpiada ma być kwintesencja kultury jest dziś też kwintesencją naszego zakłamania.
Wróćmy do queeru. Ponieważ władza w tak zwanych krajach demokratycznych jest faktycznie coraz bardziej zamordystyczna, a zarazem legitymizuje się inkluzją, w szczególności zaś tolerancją wobec środowisk LGBT, środowiska te będą zapewne obiektem gniewu wywołanego nawet nie tyle przez „nietolerancję” (choć pewnie też), ale przez efekty wprowadzanego przez nią zamordyzmu, wyzysku i powszechnej inwigilacji. Stając się częścią kultury elit, queer dołącza do pakietu nawet niezależnie od tworzonych przez siebie realnie treści.
I to nałożenie jest chyba źródłem popularności populistycznej prawicy, która teraz „gra uciśnioną”, bo chce przyciągnąć, i przyciąga, ludzi uciśnionych, choć wyrażających ową krzywdę w sposób okrężny i adresujących swoje pretensje trochę obok właściwego źródła swych nieszczęść. To nie środowiska LGBT kogokolwiek dziś uciskają, ale władza wykorzystuje je do własnej legitymacji całkowicie lekceważąc albo aktywnie zwalczając postulaty społeczne i polityczne, które rzekomo stanowią jej główną misję.
W takiej sytuacji byłoby pewnie najlepiej, gdyby środowiska LGBT wypowiedziały ten nieszczery pakt, ale ponieważ na zewnątrz nie ma innych sprzyjających im sił, a za to wiele wrogości ze strony prawicy, raczej tego nie zrobią. A jeśli zrobią, trafią w niszę bez szansy na realną polityczną reprezentację. Zresztą elektorat prawicowych populistów też jest zakładnikiem podobnego paktu, bo organizujący jego oburzenie politycy pierwsi zaostrzą najgorsze tendencje „postępowej” władzy. I tak to się kręci i wzajemnie napędza.
Olimpiada jest, jako się rzekło, niezwykle inkluzywna, ale bez przesady. Nie ma Rosjan, albo raczej są, ale udają, że nie są Rosjanami, bo tylko w takiej formie są dziś dla Europy jakkolwiek strawni. Nie ma też usuniętych z okolic Sekwany i „oczyszczonych” przez służby porządkowe migrantów, którzy koczują często latami w zaułkach i nadrzecznych alejach. Ktoś powiedział, że organizatorzy zrobiliby lepiej, gdyby to spośród nich wybrali apostołów do przedstawienia Ostatniej Wieczerzy. Nie wiem czy to by wiele zmieniło – zapewne też by się ktoś oburzył – ale jednak współistnienie tych dwóch faktów, połączone z ich doskonałą rozdzielnością, wydaje mi się bardzo wymowne. Tego wygnania opartego na absolutnej ślepocie na pogrążonych w cierpieniu bliźnich oraz tego manifestacyjnego i spektakularnego chełpienia się swoją rzekomą tolerancją i wrażliwością. Oto nasz świat w pigułce.
Mało kto komentuje gest algierskich sportowców, którzy wrzucili czerwone róże do Sekwany na znak upamiętnienia paryskiej masakry z 17 października 1961 roku, gdy policja zamordowała i wrzuciła do rzeki ciała manifestantów sprzeciwiających się wojnie w Algierii. Może dlatego, że był to gest tradycyjny, obliczony na kody, których już nikt nie czyta i którymi mało kto się ekscytuje?
No ale wiadomo, że Celine Dion wspaniała. Jej wielką i skromną poprzedniczkę, Edith Piaf, z rynsztoków i burdeli, z własnego permanentnego nieszczęścia wyniesiono na szczyt wieży Eiffela i wyświęcono niczym anielskie stworzenie! Może więc jednak nie wszystko tu było takie satanistyczne jak chcą obrońcy tradycji?
Mi tam najbardziej spodobał się utwór, a raczej miks utworów zaśpiewanych przez Ayę Nakamurę. Zwłaszcza piosenka Djadja, którą wykonała w towarzystwie zespołu tancerek i orkiestry Gwardii Republikańskiej. To piękny obrazek, chociaż całkowicie zakłamuje relacje między siłami porządkowymi i czarnymi obywatelami we Francji. Ale w ramach tej ceremonii i przy wspomnieniu niedawnej operacji czyszczenia Paryża z migrantów wyrasta niemal na „obraz dialektyczny”, w którym prawda obecnego momentu historycznego wchodzi w stadium swojej krystalizacji. Zachowanej właśnie w obrazie, którego nie opowie do końca żadna ideologia, zwłaszcza te prostackie, schizofreniczne rytmy zachwytu i oburzenia, w których tak świetnie wyćwiczyli nas cyfrowi monopoliści. W tym obrazie najgłośniej krzyczy chyba barwa kostiumów wykorzystanych przez piosenkarkę i jej tancerki. Przecież to złoto – a jej numer wręcz nim ocieka – jest też kolorem folii termicznych, w których owija się zziębniętych uchodźców wydobywanych z morza śródziemnego albo ratowanych z głębin polskich lasów. Widać je też czasem na mieście wśród śpiących na ulicy biedaków a ich błysk może oznaczać, że tli się w nich jeszcze życie.
Sam tekst piosenki jest zresztą ciekawym miksem, choć ocieka banałem jak każdy tego rodzaju kawałek. Obok standardowej francuszczyzny zawiera jednak wszystko to, co w niej najbardziej żywe i dynamiczne i w czym odbija się niejedna historia i długie trwanie tej kultury. Po pierwsze – verlan, czyli forma języka mówionego polegająca na przestawianiu sylab wyrazów słownikowych. A więc zamiast „petit” (mały) Nakamura śpiewa „tit-pe” w linijce „Mais comment ça, le monde est tit-pe” – „Ale jak to, świat jest ły-ma”. Te transpozycje służyły często mniejszościom do gubienia policyjnych tropów i obchodzenia podsłuchów. Po drugie – różne wyrażenia języka mówionego, młodzieżowego: „bails” jako „rzeczy”, “sprawy” albo „zafiszować kogoś” na określenie jego zdemaskowania. Po trzecie – słowa o pochodzeniu kolonialnym. Samo tytułowe „Djadja” ma, podobnie jak sama Aya Nakamura, korzenie malijskie i oznacza po prostu faceta, który okłamuje lub też źle mówi o swojej kobiecie. Taki „wredny typ”, może „dziad”. Zdaje się, że występujące w refrenie, wulgarne określenie „pracownicy seksualnej” (catin) też ma źródła kolonialne, ale związane z Ameryką. Oznacza przede wszystkim lalkę, którą bawią się małe dziewczynki.
Piosenka Ayi Nakamury jest jednym z najpopularniejszych utworów francuskich w światowym Spotify. A więc znowu – to korporacja wybrała dla nas to, co reprezentatywne dla naszej (w sensie francuskiej) kultury. To pokazuje zaciśniętą pętlę między kapitałem a kulturą w obecnej fazie kapitalizmu. I czarna piosenkarka – w przeciwieństwie do migrantek, wśród których też pewnie nie brakuje talentów muzycznych – może trafić na te salony tylko za pośrednictwem korporacyjnego systemu kolonizowania oraz dekodowania kultury, przy okazji czego czyni się z niej też, oczywiście, towar. Podobnie jest z innymi „dobrami”, które sprzedaje akurat nasza cywilizacja. One też – tolerancja, inkluzywność, uniwersalność – mają zakres wyznaczony przez potrzeby kapitału finansowego i jego rozlicznych odnóg.
Ale właśnie w tym kontekście – a właściwie kontekstach – nie od rzeczy wydaje się przekaz utworu Djadja. Oto dziewczyna śpiewa o jednym dziadzie, co to naopowiadał wszystkim naokoło, że z nią spał, a teraz ona dowiedziawszy się o tym (pamiętajmy – świat jest ły-ma) postanowiła go równo i systematycznie zbesztać. I stąd powracająca jak echo fraza refrenu – „Oh Djadja, y a pas moyen, Djadja”. Czyli: „Oh dziadu, nie ma opcji, dziadu”. Co można rozumieć różnie: „nie będę twoja, kochany, za wysokie progi, ja się szanuję” albo „o nie, tak się dziadu nie robi, teraz zobaczysz”. Inną wersją tej frazy jest jakże wdzięczna i jakże odważna linijka: „Putain, mais tu déconnes / C’est pas comme ça qu’on fait les choses”, czyli „Kurwa, co ty świrujesz / Nie tak się załatwia sprawy”. Bardzo ciekawie brzmi to w łagodnym zaśpiewie chórków. A więc organizatorzy podjęli jednak ryzyko, że Emmanuel Macron uzna to za zawoalowany komentarz do swoich ostatnich politycznych posunięć. Oraz, że nawet w tak osobliwym kształcie padnie jednak na ceremonii olimpijskiej nazwisko prezydenta Rosji…
Ale czy jednak te frazy nie tworzą najlepszego przesłania dla ceremonii, czy nie stanowią nauki, którą powinniśmy sobie przyswoić w kontekście różnych mechanizmów władzy mających uczynić z nas „laleczkę” takiego lub innego skrzydła rządzącego nami establishmentu? Może właśnie to „nie ma opcji” powinno być hasłem lub sloganem całej imprezy? Zwłaszcza, że, nawiązując do klasyka, jak się dobrze rozejrzeć to “za oknem… nie ma opcji”.
Aya Nakamura zdołała wciągnąć do tańca orkiestrę Gwardii Republikańskiej. Jest to jakiś utopijny obraz tego jak i my moglibyśmy obtańcować władzę zamiast iść z nią w tany zapatrzeni na takie lub inne precjoza. I w ten sposób stworzyć sami korowód jakiegoś pokoju, jakiegoś wzajemnego szacunku i jakiejś innej, za przeproszeniem prawdziwej Olimpiady.