W świecie demokratycznym, czyli tym naszym, tu na Zachodzie, gdzie słońce dobrobytu, bezpieczeństwa, spójności społecznej zachodzi w tempie nieznanym od dekad, mamy nowe zjawisko. Nazwałbym je amplifikacją demokracji. A ponieważ demokracja jest istotą tego naszego lepszego świata, to trudno nie czuć, że ona też doznaje uwznioślenia.
Amplifikacja demokracji polega na tym, że można już wybierać nie tylko polityków w wyborach, ale też same wybory, które lubi się bardziej od innych. Można wybierać w krajach, w których się nie mieszka i o których nie ma się zielonego pojęcia. Nade wszystko jednak można wedle porywów serca, a nie żadnego tam szkiełka i oka bezdusznych procedur, uznawać ważność wyborów lub nie. Oczywiście, priorytet zachowuje wciąż Komisja Europejska (czyli właściwie Departament Stanu USA), bo ktoś musi jednak czuwać nad przebiegiem demokracji (wszak ustrój to bardzo kruchy), żeby serca nie dały się ponieść w niewłaściwych kierunkach.
W Gruzji na przykład wybory sfałszowano, wiadomo. Skąd wiadomo? Jak to? Nie słyszeliście? Komisja Europejska tak powiedziała! Zresztą wystarczy zobaczyć kto je „niby”, czyli według oficjalnych wyników wygrał. Reguła naszej amplifikowanej demokracji jest taka, że ważność wyborów zależy od ich ostatecznego wyniku. Gdy wygrywa partia „prorosyjska”, która odda swój kraj pod zarząd obcego państwa i podporządkuje taką na przykład Gruzję rosyjskiemu autorytaryzmowi, jasne jest, że wybory musiały zostać sfałszowane. Demokracja to jest u nas, więc wybory są ważne i demokratyczne, gdy wygrywa ktoś od nas. Nie ma co komplikować tej logiki, skoro serce rozumie, co ma rozumieć.
Prezydentka Gruzji – do niedawna wysoka urzędniczka państwa francuskiego – już dobrze wie jak ochronić kraj przed obcymi wpływami. Jako pierwsza dzielnie podważyła wybory uznając, że w sposób oczywisty ich wynik został wypaczony. Zapytana o dowody, stwierdziła, że ich nie posiada, bo bardzo trudno dowieść wpływów, które są nie tylko obce, ale i – uwaga! – hybrydowe. Wiadomo w jakim kierunku odsyła nas to słowo kluczowe. Wiadomo, kto zamiast prostoty serca i spójności zasad wybiera knowania, podstępy i zakłamaną retorykę. Salome Zurabiszwili demaskuje więc nie tylko wyborcze fałszerstwo, ale wprost zrywa się z łańcucha opresyjnych zasad logiki. „Wybory zostały sfałszowane, ponieważ nie mamy na to dowodów”. Tak, tak, społeczeństwo – dodaje – czuje się po prostu ograbione ze zwycięstwa. I to każdemu porządnemu człowiekowi powinno wystarczyć.
Znałem kiedyś francuskiego filozofa o tym samym nazwisku co pani prezydent, Deleuzianistę, ale przy wszystkich zasługach jego wkład w historię filozofii ma się nijak do pionierskich poczynań imienniczki. Do niej silniej przemawia „czucie i wiara” niż jakieś tam dowodzenia. Nic tam, że OBWE napisało w raporcie, że właściwie o co chodzi z tym fałszerstwem. To jacyś mędrcy bez serca, jakieś „szkieletów ludy”. Romantycznie się zrobiło w Europie, nie ma co. Prezydentka została w końcu zaproszona do prokuratury, żeby się jednak podzielić wiedzą o nieprawidłowościach, ale odmówiła twierdząc, że nie do niej należy zajmowanie się dowodzeniem czegokolwiek. „Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu” – można by powiedzieć niedowiarkom. Tak, demokracja stała się kwestią wiary w cuda. To akurat całkiem racjonalna konkluzja tej historii.
Na szczęście jest jeszcze Mołdawia, a tam – na złość wszelkim hybrydowym czartom – udało się demokrację obronić. Będzie akcesja do Unii Europejskiej w konstytucji (bo w rzeczywistości nieprędko), będzie tryumf nad wschodnim dziadostwem i satrapią. Wprawdzie tu też potrzeba było kilku wydarzeń niecodziennych. Po pierwsze, kolejny raz wynik wyborów przesądziły głosy Mołdawian nie mieszkających w kraju. A ponieważ jedną z zachęt do głosowania, jakie przygotowała diasporze UE była groźba sankcji obejmujących również prawa wizowe, trudno się dziwić, że większość podjęła odpowiedzialną i niezależną od hybrydowego smrodu decyzję. Po drugie, do Rosji, gdzie również mieszka wielu obywateli Mołdawii wysłano kilkadziesiąt razy mniej kart do głosowania niż uprawnionych do udziału w wyborach. Od lat próbujemy tę Rosję jakoś cywilizować i do demokracji wreszcie nakłonić, ale bez przesady! Najpierw niech poznają jak rzadki to i cenny przywilej na świecie, w którym roi się od dyktatur. Inna rzecz, że sam pomysł, żeby w Rosji ktoś mógł w ogóle głosować na prezydenta kraju, w którym nie mieszka jest przecież absurdalny, prawda? Wybieraj władze sobie a nie innym! Po trzecie, jest jeszcze Naddniestrze, kraina, która świetnie ilustruje te zasady nowej metafizyki, w jakiej dziś żyjemy. Byt osobliwy, który należy do Mołdawii, ale jego mieszkańcy nie mogą brać udziału w wyborach. To znaczy mogą, ale muszą najpierw dojechać do lokalu wyborczego na terytorium Mołdawii (chociaż sami przecież są terytorium Mołdawii). Nie rozumiecie? Ja też nie, ale ja jestem człowiekiem małej wiary. Skamieliną poprzedniej epoki, w której cuda były absolutnymi wyjątkami, a nie zasadą, która rządzi światem. W każdym razie głosów z Naddniestrza też nie było zbyt wiele i taki to koniec tej wesołej historii.
No i jest wreszcie Ameryka! Ojczyzna demokracji kwantowej. Wszak to najdoskonalszy system polityczny na świecie, który słusznie naśladujemy w Europie a według planów tamtejszych misjonarzy niedługo i w Moskwie, Pekinie i innych stolicach zacofania. Nie ma tam żadnych ograniczeń dla kupowania polityków, głosów, przesuwania granic okręgów wyborczych, a samo głosowanie i tak nie wpływa bezpośrednio na to, kto zostanie a kto nie prezydentem. Od tego jest Kolegium Elektorskie, które wszelkie tak hybrydowe byty jak bezwzględna większość głosów okiełzna, gdy zajdzie taka trzeba.
W obecnych wyborach można sobie wybrać kandydata, ale nie bardzo można wybrać politykę. Zwłaszcza w kwestii jakoś tam jednak ważnej jak na przykład ludobójstwo w Gazie. Jeśli wierzyć dyżurnym obrońcom demokracji (ciężkie mają miesiące, mało snu, ciągle w ruchu) za aktywne asystowanie w trwającym od ponad roku masowym mordowaniu Palestyńczyków powinniśmy obecną wiceprezydentkę nagrodzić awansem! Tak, to jest wybór „mniejszego zła”, bo przecież realne ludobójstwo to coś o wiele mniejszego kalibru niż ludobójstwo hipotetyczne, wyobrażone i jeszcze niedokonane. Nie twierdzę tu, że Trump jako prezydent byłby w tej sprawie lepszy od Harris (cokolwiek to znaczy). Twierdzę, że „jest” ma większy ciężar od „byłby”, tak jak dokonana zbrodnia od możliwej. Ale może znów poruszam się w jakichś starych dekoracjach, które dzisiaj do niczego już nie pasują.
Stany Zjednoczone też muszą bronić się przed hybrydowymi atakami z zewnątrz. Z zewnątrz, czyli wiadomo – z Rosji. Ataki te są hybrydowe do tego stopnia, że czasem zachodzą, a czasem cudownie nie zachodzą. I tak w 2016 Rosjanie sfałszowali amerykańskie wybory i nie pytajcie jak, bo nie do nas należy dowodzenie czegokolwiek. Już w 2020 roku jednak atak hybrydowo zmienił się w swój brak i zatryumfowała demokracja. Jak będzie w 2024? Myślę, że według zasad amplifikowanej demokracji wszystko zależy od wyników.
Podobnie jak inna rzecz: obowiązek ich uznania. Po zwycięstwie Trumpa w 2016 roku można było na całym świecie opowiadać, że prezydenturę dzierży bezprawnie i nie ma legitymacji, by sprawować urząd. Już cztery lata później kwestionowanie legalności wyborów stało się najcięższym grzechem przeciw republice, porównywalnym z największymi zbrodniami jakie zna ludzkość. W tym roku… no znów… to zależy. Na wypadek ponownego zwycięstwa Trumpa może trzeba będzie pozbawić go prezydentury w oparciu o 14 poprawkę do konstytucji. Dochodzą takie głosy i to nie z byle jakich źródeł. Ale czy nie będzie to zwieńczenie kwantowej demokracji, żeby unieważnić wybór kandydata za to, że chciał on unieważnienia poprzednich wyborów?
Czy to nie jest już doskonała pętla tej para-demokracji, w której kandydatów wyłania się w zaciszu gabinetów, a wszystkich ewentualnych rywali (z trzeciej, czwartej i kolejnych partii) po prostu systemowo wygasza presją urzędową, finansową czy polityczną? Czy to nie fantastyczne spełnienie polityki, z której dawno wyprano jakąkolwiek treść a teraz wreszcie usunie się niepotrzebną administracyjną zasłonę, która oddziela nas od szerokich wód prawdziwej wyborczej mistyki? W końcu naród czuje kogo chce sobie wybrać!
Wiem, że wszystko co tu piszę brzmi jak seria ponurych żartów, ale takie właśnie mamy czasy, taki mamy klimat. Upadające imperia może już tak mają, że nie potrafiąc zapewnić swym poddanym podstawowych zdobyczy swojego nominalnego systemu, oferują im w zamian krwawe igrzyska i kupę śmiechu? A jak będzie trzeba ciąć koszty – w końcu to imperium świętej austerity – zostanie im chociaż kupa gówna. W sam raz na shitshow w jaki i tak dawno temu zmieniono politykę.
Jednak jak oglądam w internecie tych biednych ludzi, którzy wciąż uważają, że byle durne pro-europejskie hasło warte jest dosłownego kwestionowania społecznej rzeczywistości, bardziej chce mi się płakać niż śmiać. Taksamo jak gdy oglądam zapał ludzi, którym dokonania administracji Bidena na Bliskim Wschodzie ani trochę nie psują humorów, nie rzucają żadnego cienia na wybór „mniejszego zła”. Jak można na tym etapie wciąż nie uświadamiać sobie, że jak mówią Amerykanie the game is rigged? Kiedy tak świetnie wytrenowano nas, żeby się w tej smrodliwej cieczy tak wygodnie urządzać?
Temu właśnie służy polaryzacja, esencja nowej demokracji zdolnej odginać najtrwalsze metale każdego ustroju. Nie ma takich zasad fizyki, których nie sforsuje dobrze przygotowana operacja psychologiczna, w wyniku której odpowiednio wielką grupę ludzi opanuje po prostu zbiorowa szajba. I w ramach takiego szalonego momentu pół europejskiej postępowej inteligencji będzie przeklejać na swych profilach głupoty gruzińskiej prezydentki jakby to były koany mędrca zen, a przy mołdawskich cudach nie zająknie się słowem. Wystarczy, żeby wynik skierował ten czy inny kraj ku skorumpowanym i coraz bardziej autorytarnym biurokratom z Brukseli, którzy przez swoje ekonomiczne i polityczne decyzje dawno pozbawili własnych obywateli w miarę bezpiecznej przyszłości.
Polaryzacja prowadzi właśnie do tego, że nie mając nic wspólnego z drugą stroną (też przecież wyznaczaną całkowicie arbitralnie, wręcz manierycznie), nie musimy trzymać się już żadnych zasad uznawanych poza naszym gronem. W ten sposób społeczeństwa nie zauważają, że świętując zwycięstwo „swoich” (a swoich muszą mieć w każdym kraju) właśnie są ograbiani z podstawowych praw obywatelskich i zabezpieczających ich czynne prawo wyborcze mechanizmów. Warto pamiętać, że ta szalona jazda jest wycieczką w jedną stronę i jak „my” zmienimy zdanie albo przejrzymy wreszcie na oczy będziemy traktowani z taką samą pogardą, lekceważeniem i brutalnością, z jaką dziś ochoczo odnosimy się do swoich przeciwników. I nikt nie będzie wtedy pilnował, żeby nie przekraczano przepisów i nie naginano prawa. Nikt nie przyjdzie na ratunek.
Na francuskiej lewicy krąży od dawna hasło: „Élections, piège à cons”, co w nieprawnym i pozbawionym rymu tłumaczeniu znaczyłoby: „Wybory – pułapka na debili”. Nie jest debilem ten, kto dokonuje wyboru, tylko ten, któremu nie przeszkadza, że właśnie go tego przywileju pozbawiono. Dlatego z dnia na dzień to hasło staje się niestety coraz bardziej prawdziwe.