Mefistofeles:
Jesteś, kim jesteś – nic poza tym.
Choć utrefisz perukę w tysięczne pukielki,
Choć obujesz się w koturn, na pół łokcia wielki,
Będziesz, kim jesteś, jak świat światem.
Od dawna dominującą walutą w liberalnym dyskursie politycznym jest „mniejsze zło”. Zgodnie z tą nieoficjalną (choć silniejszą niż wiele oficjalnych) doktryną działanie w przestrzeni społecznej w ramach najlepszego z możliwych systemów (czytaj: demokracji liberalnej) powinno ograniczyć się do zapobiegania większemu złu poprzez opowiadanie się za złem mniejszym. Lepiej osuwać się w otchłań powoli niż znaleźć się na dnie od razu, już w najbliższym cyklu wyborczym. Oto perspektywa jaką rysuje przed nami liberalna wyobraźnia polityczna. To w sumie katastrofizm przebrany za rozsądek.
Nie jest niczym odkrywczym spostrzeżenie, że dynamika uruchamiana przez figurę mniejszego zła staje się szybko równią pochyłą. Po upadku ZSRR lewica miała się odnaleźć w „trzeciej drodze”, żeby w ramach jednobiegunowego porządku liberalnego realizować się jako wersja kapitalizmu z ludzką twarzą. Zaraz potem okazało się, że ponieważ sprzeciw wobec neoliberalnej dewastacji społeczeństwa przybiera postać raczej prawicową i konserwatywną (w końcu tę rolę przestała odgrywać lewica), socjaldemokracja – w międzyczasie włączona już na prawach „młodszego brata” do establishmentu – musiała zacieśniać sojusz z centrum. I to nawet wówczas, gdy to centrum właśnie przesuwało się w prawo, żeby odebrać impet prawicowej kontrrewolucji. W tych warunkach lewica liberalna musiała nie tylko przejść przyspieszony kurs neoliberalnej nowomowy, ale też wczuwać się w realne mechanizmy władzy, które za nią stoją. Stąd wzięła się postępująca osmoza między tą niegdyś „cywilizowaną” stroną mainstreamu ze wszystkim, co w tym mainstreamie najbardziej spotworniałe – służby wywiadowcze torpedujące wolności obywatelskie, przemysł zbrojeniowy zarabiający na wojnach, instytucje finansowe służące tylko najbogatszym czy media, które uprawiają korporacyjną propagandę zamiast informować o postępującym demontażu organizmów państwowych.
W perspektywie ostatnich dekad widać wyraźnie, że taktyka stawiania na mniejsze zło doprowadziła do sytuacji, w której to, co dziś jest mniejszym złem jeszcze wczoraj nie widniało nawet na horyzoncie zła radykalnego. Ani się obejrzeliśmy a „lewicowcy” stali się w polityce międzynarodowej prawdziwymi native speakerami w dyskursie neokonserwatywnym prześcigając w tym moralistycznym zakłamaniu swoich niegdysiejszych wrogów czy wczorajszych taktycznych sojuszników. A zło radykalne, przed którym znów musimy budować wspólny szaniec stanowią dziś już jawni faszyści, do których zresztą cały liberalny mainstream pierwszy zgłosi się z ofertą współpracy.
Nie chodzi zresztą tylko o to, że „zły pieniądz wypiera dobry”. Problem polega na tym, że sama waluta przestaje mieć uchwytną wartość, skoro obowiązkowe zblatowanie wszystkich sił mniejszego zła skutecznie zabiło to, co dla polityki demokratycznej powinno być najważniejsze: idee i organizowanie wokół nich grup społecznych, którym są one bliskie. „Mniejsze zło” działa tu wręcz represyjnie wymuszając podporządkowanie się tym, którzy mianowali samych siebie kolejnym katechonem powstrzymującym koniec świata.
W tej obłędnej spirali psucia polityki doszliśmy już do etapu, w którym – jak miało to miejsce przy okazji ostatnich wyborów w USA – szukamy sojuszu z „mniejszym ludobójstwem”. Taka była retoryka partii demokratycznej a raczej części jej zwolenników, którzy za aktywny współudział administracji Bidena w systematycznej destrukcji Gazy postanowili nagrodzić Kamilę Harris prezydenturą. Argument oczywiście był taki, że Donald Trump będzie jeszcze gorszy. W związku z tym mamy już nie tylko dwa rodzaje zła – albo zło jako jakość stopniowalną – ale również dwa ludobójstwa: to złe i to mniej złe. Jak nazwać system polityczny, który doprowadził do takich debat? Czy aktywnie zaangażowani w te dywagacje naprawdę możemy wciąż traktować siebie jako podmioty etyczne, czyli jako ludzi zdolnych w ogóle odróżniać od siebie te stopnie? I w jakim sensie kontynuowanie ludobójstwa już zaczętego jest gorsze od jego prowadzenia w pierwszej fazie skoro i tak wiadomo – co przyznają nawet obrońcy Harris – że w żadnym razie nie można liczyć na jego zatrzymanie? Czy kontynuacja jakiegoś procesu nie jest aby logiczną konsekwencją jego zapoczątkowania?
Jeśli wierzyć analizom Jeana-Claude’a Michea, figura mniejszego zła nie jest przygodnym elementem, ale filozoficznym fundamentem idei liberalnej. Dlatego też francuski filozof nazywa zbudowaną na niej doktrynę i praktykę polityczną „imperium mniejszego zła”. Opiera się ona wprawdzie na pesymistycznej wizji człowieka jako egoistycznej i kierującej się jedynie własnym interesem jednostki, ale następnie stara się tak rozwarstwione społeczeństwo zorganizować w doskonałą harmoniczną całość. Historycznie punktem wyjścia dla tej koncepcji były wojny religijne, a więc stale zagrażające wspólnocie widmo wojny domowej. To Hobbes pierwszy nazwał wprost stawki liberalnej polityki – twierdzi Michea – ponieważ sformułował program samoograniczenia i samopoświęcenia politycznych wizji i modeli działania w imię wspólnego dobra rozumianego jako możliwość pluralistycznego współistnienia. Dziś oczywiście liberalna wyobraźnia karmi się przede wszystkim wizją zagrożenia totalitaryzmem umiejętnie podsycając lęki przed powrotem historycznych koszmarów wszędzie tam, gdzie na horyzoncie może pojawić się dla niej konkurencja.
Nowoczesny porządek liberalny jest więc zaprzęgnięty w ideę pokojowego pluralizmu różnych wizji społeczeństwa, które podporządkowują się państwu z istoty pozbawionemu własnej etyki. Porządek państwowy ogranicza się do sprawiedliwości dystrybutywnej, pozwalającej za pomocą możliwie ogólnych mechanizmów sprawować pieczę jedynie nad kondycją tej różnorodności. Stąd bierze się kluczowa rola dwóch naczelnych elementów liberalnego systemu: Rynku i Prawa. Różne ideologie polityczne mają bowiem współistnieć ze sobą na podobnej zasadzie, co rynkowa konkurencja w handlu, a jej charakter mają regulować ogólne przepisy prawne. Sprawia to oczywiście – jak pokazuje Michea w swej książce – że system jest niezdolny do zakwestionowania czegokolwiek, co wyrasta z logiki kapitalistycznej akumulacji, wiecznie przedstawiającej się jako działanie na rzecz wolności gospodarczej. Rzekomo bezideowe państwo stoi w istocie na straży porządku ekonomii wolnorynkowej aktywnie wypierając albo represjonując alternatywy oraz ukrywając jej negatywne aspekty.
Skutki widać również dzisiaj w przestrzeni politycznej, którą liberalizm przeorał dotychczas na wskroś. Zamiast realnej różnorodności mamy drapieżną konkurencję idei i wojnę informacyjną ideologii zorganizowanych w think tanki, które próbują odebrać sobie nawzajem prawo do uczestnictwa w samej debacie. Oto spotworniała wersja odgórnej regulacji polityki przez Rynek i Prawo a może realność rynkowej wymiany, w której każdy podmiot dąży w istocie do monopolu. Dla liberalizmu zawsze podstawowym problemem było znalezienie „praktycznych sposobów na neutralizację działania różnych moralności, filozofii i religii, w których jednostki realizowały swoje różnorodne sposoby życia, ale także walczyły ze sobą na śmierć i życie”. Żeby wejść w przestrzeń liberalnego współistnienia trzeba było zawsze na wstępie wyzbyć się dokładnie tego aspektu swojej moralności, ideologii czy religii – przez liberałów często uznawanego za totalitarny – który mógłby rościć sobie prawo do wpływu na rzeczywistość. A w sytuacji zagrożenia – wykrzesać z siebie odpowiednie siły do realnego sprzeciwu. W ten sposób jednak sama polityka niejako odgórnie zmienia się w „techniczne zarządzanie koniecznością”, a system opiera się na magicznych mechanizmach w rodzaju „niewidzialnej ręki rynku”.
Skoro jednak nie ma w tej wizji człowieka niczego, co za Georgem Orwellem Michea nazywa common decency, a więc żadnej wspólnej pozytywnej ludzkiej siły zdolnej dzielić wspólną przestrzeń, wówczas jesteśmy skazani na poświęcanie własnych aspiracji na ołtarzu politycznej harmonii różnych ideologii. Ponieważ jednak realna historia liberalizmu nie ma nic wspólnego z tymi ogólnymi zasadami, również „mniejsze zło” okazuje się w istocie figurą stojącą na straży konieczności, czyli status quo wyznaczonego przez dominację najsilniejszych. A skoro system zbudowany jest na neutralizacji pozytywnych ideowych impulsów (broni nas w ten sposób przed opresją organizowaną w imię wyższego Dobra), nie ma skąd czerpać sił do tego, żeby dzisiejszej opłakanej sytuacji przeciwstawić się na serio.
Dokładnie tej strukturalnej niemocy dowodzi moim zdaniem dyskusja wokół „mniejszego ludobójstwa” w Gazie. Donald Trump ogłosił niedawno a przed chwilą poparł tę wizję zdumiewającym materiałem filmowym, że zamierza poprawić kondycję Palestyńczyków z Gazy dokonując czystki etnicznej a na opuszczonym przez nich terenie zbudować Rivierę Bliskiego Wschodu, luksusowy nadmorski kurort oferujący nowe możliwości inwestycji od turystyki po przemysł wydobywczy. Zaprosił też na kilkudniową wizytę Benjamina Netanjahu i wyraził pełne poparcie dla jego gabinetu. Dla porządku warto nadmienić, że wcześniej wymógł jednak na nim przystąpienie do zawieszenia broni i rozpoczęcie wymiany jeńców z Hamasem. Patrząc na skład nowej administracji, w której dominują postaci bliskie już nie tyle Likudu, ile Unii Partii Prawicowych ze Smotrichem i Ben-Gewirem na czele, trudno jednak nie odnieść wrażenia, że chwilowa przerwa w mordowaniu Palestyńczyków nie potrwa zbyt długo.
Tu dochodzimy jednak do interesującego paradoksu dzisiejszej sytuacji. Niezależnie od naprawdę mrocznych perspektyw Trump w sprawie Palestyny na razie głównie powiedział skandaliczne rzeczy, podczas gdy jego poprzednicy już je faktycznie zrobili, zapewniając przy tym – fałszywie – że starają się o pokój. Tymczasem to deklaracje Trumpa wywołały o wiele szersze światowe reperkusje i to one stały się tematem globalnego cyklu informacyjnego na kilka dni. Finansowanie, wspieranie i ochranianie ludobójstwa mieszkańców Gazy, jakiego dokonywała administracja Bidena nigdy nie doczekała się tak jednoznacznego i powszechnego oburzenia. Pokazuje to moim zdaniem dwie rzeczy. Po pierwsze, liberalna opinia publiczna na Zachodzie została niemal w całości upartyjniona i będzie zniekształcała nawet własne sądy, gdy tylko wygłosi podobne ktoś z partii opozycyjnej. Nawet jeśli krytyka jest słuszna – bo jest – jej głównym celem jest wybielenie poprzedników, którzy na tę chwilę mają nieporównanie więcej krwi na rękach. Tam, gdzie retoryczna wymiana ciosów nie ma szans ani na chwilę dotknąć ziemi, nawet dewastacja o takiej skali jak ta w Gazie zniknie w obłoku przekazów dnia.
Po drugie, głębszy problem, który odsłania ta rażąca dysproporcja w reakcjach wskazuje na postępujące odrealnienie naszych przestrzeni informacyjnych. Promowany przez nie etos polega bowiem na tym, że większą wagę przywiązuje się do słów niż do czynów i zgodnie z tą hierarchią rozstrzyga się również kwestie etyczne. To znaczy: „rób co chcesz bylebyś mówił to, co należy mówić na tym etapie cyklu informacyjnego”. Dochodzi w ten sposób do gwałtownego zachwiania proporcji, które zresztą obserwujemy również wówczas, gdy pojedyncza wypowiedź wzbudza większe oburzenie niż lata realnych fizycznych represji albo masowy mord. Ponieważ dziś nad ludobójstwem w Gazie czuwają wszyscy reprezentanci „wolnego świata”, nic dziwnego, że liberalizm odsłoni swój kolejny represyjny aspekt: to za ujawnienie zbrodni a nie za jej popełnienie będzie się karać najsurowiej.
Ale może da się jednak spojrzeć na to wszystko inaczej i powiedzieć: choć Demokraci pozwalają niszczyć Gazę (a raczej niszczą ją razem z Izraelem) w rzeczywistości, wciąż utrzymują symboliczną resztkę godności Palestyńczyków, gdy udają, że starają się ulżyć ich cierpieniom. W ten sposób sprawa palestyńska nie jest jeszcze całkowicie pogrzebana. Z tą argumentacją jest jednak dwojaki problem. Po pierwsze, demokraci torpedowali też wszystkie rezolucje ONZ w sprawie praw Palestyńczyków czy uznania zbrodni dokonywanych przez IDF oraz aktywnie represjonowali tych, którzy się o te prawa upominali. Że Trump może i pewnie będzie robił to równie zdecydowanie, nie zmienia istoty rzeczy. Po drugie, o tę „symboliczną resztkę” dba również – na swój sposób – ekipa Trumpa. W końcu Elise Stefanik, nowa ambasadorka Stanów Zjednoczonych przy ONZ, wspominała, że „Palestyńczycy zasługują na coś znacznie więcej… niż Hamas”. Przedstawiając swój plan Riviery Bliskiego Wschodu nowy prezydent też motywował konieczność odbudowy aktualnym cierpieniem Palestyńczyków. Siedział wprawdzie obok sprawcy tych cierpień, ale to już inna historia.
Poza tym w sferze symbolicznej – podobnie jak w praktycznej – i tak obie partie dbają przede wszystkim całkowity prymat Izraela i ideologii syjonistycznej. Jest jeszcze jeden argument: jak „większemu” złu (Trumpa) mieliby przeciwstawić się skutecznie i szczerze ci, którzy nie potrafili albo nie chcieli przeciwstawić się złu „mniejszemu” (Bidena)? Jak nagradzając wyborem polityków odpowiedzialnych za pierwszą fazę niszczenia Gazy można twierdzić, że buduje się ruch sprzeciwu wobec fazy drugiej? Przecież wynikają one z siebie logicznie, ponieważ są funkcją tej samej polityki Izraela wobec terytorium, które państwo to z coraz większą arogancją uznaje po prostu za swoje.
Trump uprawia tu może politykę „czystszego zła”, w przeciwieństwie do wcześniejszego zła Demokratów, które można by nazwać „zmieszanym” czy „rozrzedzonym”. Nie jest to wartościowanie, ale raczej wskazanie różnicy stylu. Nie można mieć wątpliwości, że jego administracja zamierza oddać całą Palestynę Izraelowi. Elise Stefanik otwarcie przyznała zresztą w trakcie swych przesłuchań w Senacie, że Izrael ma biblijne prawo do całej, jak mówią syjonistyczni ekstremiści, „Judei i Samarii”. Trump od dawna mówił wprost co zamierza zrobić, podczas gdy jego poprzednicy zarzekali się, że nie robią wcale tego, co właśnie robili. Ta różnica sięga zresztą już do wcześniejszej kadencji Trumpa i to ona stanowi jedno ze źródeł niechęci, jaką darzy go establishment. Potrafił on rzucić na przykład na konferencji prasowej bez żenady, że przecież w Syrii „jesteśmy dla ropy”, podczas gdy Demokraci i Republikanie wciąż chcieli grać znaczonymi kartami demokracji czy ochrony praw człowieka. I najlepiej w ogóle ukryć fakt, że jakieś amerykańskie wojska okupują terytorium obcego kraju. Problem z nim polegał nie na tym, że kłamał, ale że czasem mówił prawdę. A robił i tak mniej więcej to samo, co jego poprzednicy.
Trump wydaje się lepiej rozumieć też punkt ciężkości systemu, w jakim się porusza, czego dowodzi klip przedstawiający jego wizję „rozwiązania kwestii palestyńskiej”. O ile przez ponad rok oglądaliśmy Gazę niszczoną przez izraelską machinę wojenną niemal doszczętnie, teraz otrzymujemy obraz idyllicznego ludobójstwa, w którym ostatecznie wygnani ze swojej ziemi Palestyńczycy wracają (chyba jako zjawy) do nowego Dubaju, w którym nie ma już nic poza galeriami handlowymi i kurortami, z nieba spadają dolary a miasto usiane jest złotymi statuetkami Wielkiego Donalda. Ten obraz to ostateczne połączenie utopii z potwornością, opakowane w dodatku w estetykę turystycznego spotu reklamowego. Nie ma takiej zbrodni, której nie da się dziś sprzedać jako okazji biznesowej. Nie ma zła, które za chwilę nie stanie się intratną ofertą nowego przeżycia, szybkiego zarobku czy luksusowego wypoczynku. Biden był w tym względnie jeszcze staromodny podkreślając głównie ideologiczny wymiar obowiązkowej solidarności USA z Izraelem. Tymczasem prawda tego systemu – jeśli wierzyć Michea – jest taka, że jego strukturalną ideologią jest ideologia Rynku i Prawa, z tym, że to dynamika Kapitału określa granice prawne (i etyczne) a nie odwrotnie.
Wraz z nastaniem rządów Donalda Trumpa sprawy wydają się więc upraszczać. Wiemy co się stanie i jak. Jego własne deklaracje w sprawie losu Palestyńczyków – wzmocnione dorobkiem niemal całej jego świty – nie pozostawiają złudzeń. Dlatego teraz najgorsze co można zrobić to przegapić szansę na stanięcie równie prosto i jasno przeciwko temu złu. Bez szukania jego mniejszego stężenia, wersji light, która i tak za chwilę okaże się niemal nieodróżnialna od dzisiejszej wersji full. Może lepiej mieć jasnego wroga niż fałszywych przyjaciół? I przez to konfrontować się faktycznie ze złem zamiast stawać po jego stronie łudząc się, że może być mniejsze?
Wyobraźmy sobie co by było, gdybyśmy przy każdym kolejnym cyklu tej piekielnej machiny nie wybierali mniejszego zła, ale jakiś rodzaj konsekwentnej alternatywy? Może nie byłaby dziś ona dominująca, ale przynajmniej – właśnie “przynajmniej” – realna.