Europa, czyli Globalne Południe

Europa powoli zmierza w kierunku tej samej pozycji, jaką w światowym podziale władzy przez lata zajmowało Globalne Południe. I w dodatku dzieje się to w momencie, gdy owo Globalne Południe podnosi głowę, reorganizuje się i szuka dla pax americana alternatyw.

Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało

Molière

Wszystko wskazuje na to, że wraz z początkiem prezydentury Trumpa, Europa przyspiesza na drodze zbliżającej ją do Globalnego Południa. Jednak zupełnie nie w sposób, który można by uznać za pożądany.

Świat Zachodni ma już nowego imperatora, o czym świadczy fakt, że nawet najzacieklejsi obrońcy poprzedniej administracji USA, składają dziś mniej lub bardziej jawne hołdy wiernopoddańcze nowej ekipie. Jaką politykę międzynarodową będzie ona realizować? Jeśli wierzyć autorom The Economist, nowy prezydent posiada wprawdzie duży talent do nieprzewidywalności (to komentarz do jego roli w wymuszeniu zawieszenia broni w Gazie na Netanjahu), ale stanowi też poważne zagrożenie dla dotychczasowej wizji ładu światowego firmowanego przez amerykański imperializm. „Przez dekady amerykańscy przywódcy przekonywali, że ich władza bierze się z odpowiedzialności za niezłomną obronę stabilnego oraz przychylnego demokracji, utrwalonym granicom i uniwersalnym wartościom świata. Pan Trump porzuci wartości i skupi się na gromadzeniu oraz wykorzystaniu władzy”[1].

Z pewnością jedną z bardziej irytujących rzeczy towarzyszących tej prezydenturze – jakkolwiek koszmarna by ona nie była – będzie wspominanie  przez mainstreamową prasę dawnych złotych czasów, kiedy to Wujek Sam kierował się wartościami i dbał o bezpieczeństwo na świecie. Słuchanie takich opowieści po dwudziestu latach „wojny z terrorem” i kilkudziesięciu sponsorowanych lub przeprowadzanych przez CIA zamachów stanu na świecie po drugiej wojnie światowej przyprawia o mdłości. Jest jak słuchanie starego dziadka opowiadającego po raz setny historie swoich młodzieńczych podbojów miłosnych przy rodzinie, która od zawsze wie, że są zmyślone. „Jeśli Pan Trump sponiewiera instytucje uosabiające uniwersalne wartości, takie jak ONZ, Chiny i Rosja je zdominują i wykorzystają jako narzędzia realizacji własnych interesów”[2]. Autorzy The Economist piszą takie teksty po tym, jak przez ponad rok to USA blokowały wszystkie rezolucje Rady Bezpieczeństwa wzywające do zatrzymania ludobójstwa w Gazie. Tymczasem, czego by o nich nie myśleć, gdy Stany Zjednoczone robiły to, co robiły, Chiny i Rosja stały w tej sprawie po właściwej stronie. Razem z przytłaczającą większością ludzkości reprezentowanej w ONZ.

W moim przekonaniu Trump, podobnie jak przy pierwszej kadencji, nie zmieni niczego w substancji, ale zmieni w decorum. Co oczywiście może doprowadzić do poważnych przewartościowań, ale raczej w wyniku nagromadzenia skutków, niż z uwagi na przyczyny i intencje. Szukanie w tym wszystkim jakiejś radykalnej rewolucji będzie jedynie sportem wyczynowym pogrobowców „starych dobrych czasów”, które i tak są totalnym wymysłem. Nigdy nie było Ameryki dbającej o dobro ludzkości, bezpieczeństwo i demokrację. To jedynie retoryka, jaką kolejne rządy w USA przysłaniały bezwzględne dążenie do światowej dominacji. I dziś Trump będzie robił to w sposób bardziej otwarty, bezwstydny i zdecydowany niż poprzednicy i niż on sam kilka lat temu. Zamiast dyplomacji stylu zerowego Anthony’ego Blinkena, który z martwym wyrazem twarzy powtarzał nagranie z neokonserwatywnego szkolenia z lat 80. nie zważając zupełnie na to, co się wokół niego dzieje, będziemy świadkami dyplomacji w wersji mafijnej, z jawnymi groźbami, szantażem i rozstawianiem partnerów po kątach. Już mamy tego próbkę.

Tym, co zmieni się raczej na pewno – choć i to nie jest nic całkowicie nowego, a jedynie intensyfikacja procesów zainicjowanych dekady temu – jest pozycja Europy. Wszystko wskazuje na to, że będzie się ona nieuchronnie zbliżać do Globalnego Południa, tyle tylko, że w sposób niepożądany ani dla jej liderów, ani dla co przytomniejszych oponentów. Pierwsze zwiastuny dostrzec można w prowokacjach Trumpa wobec Danii, gdy bez żenady domagał się on secesji Grenlandii i jej przejścia po kuratelę USA. I nie ma tu wielkiego znaczenia, czy była to propozycja „na serio”, czy tylko gra obliczona na osiągnięcie innych skutków. Chodzi o przekroczenie dyplomatycznego tabu, a raczej robienie w świetle kamer tego, co dotychczas amerykanie robili za zamkniętymi drzwiami.

Publiczne poniżanie nielubianych przez siebie polityków to standard wypracowany przez USA w kontaktach z Globalnym Południem, gdzie kolejne administracje potrafiły niemal jawnie zbroić separatystyczne bojówki, wspierać lub utrzymywać opozycyjnych polityków, zaogniać spory etniczne, terytorialne czy religijne, aby wykorzystać powstały w ten sposób chaos dla wzmocnienia własnej hegemonii. Już teraz, gdy Trump na swą inaugurację nie zaprosił kilku czołowych polityków z krajów UE (Scholza, Macrona czy Tuska), czy szefowej Komisji Europejskiej, widać, że europejscy liderzy będą traktowani jak niegdysiejsi reprezentanci Trzeciego Świata. Fawory będą zależeć od ideologicznych afiliacji (Orban) albo prywatnych sympatii (Meloni), a nie wynikać z jakiejś uniwersalnej etykiety. Nawet Netanjahu (nie mówiąc o Zełenskim) nie będzie tu wyjątkiem. Według Trumpa można sobie darować czcze honory, skoro i tak wszyscy wiedzą „o co w tym chodzi”: politycy krajów podległych mają realizować wolę suwerena albo płacić haracze. A najlepiej i jedno i drugie.

Oczywiście, liderzy UE doskonale zapracowali sobie na taki status. W ostatnich latach nie robili właściwie niczego poza proszeniem się o wpisanie na listę wasali, a tych traktuje się nie jak równych sobie, ale zgodnie z ich realną siłą – jako narzędzia. Jak się nie dąży do autonomii, nie dostanie się jej w prezencie od mocarstwa, które i tak próbuje podporządkować sobie światową politykę. Europa powoli zmierza więc w kierunku tej samej pozycji, jaką w światowym podziale władzy przez lata zajmowało Globalne Południe. I w dodatku dzieje się to w momencie, gdy owo Globalne Południe podnosi głowę, reorganizuje się i szuka dla pax americana alternatyw.

 W najbliższych dekadach rysują się więc cztery możliwe scenariusze. Pierwszy to rozwój i pogłębianie się wspólnego frontu między UE a NATO, w ramach którego Europa będzie coraz bardziej bezpośrednio zależna od Stanów Zjednoczonych. Europejczycy znajdą się więc na równi pochyłej. Im bardziej będą podporządkowani USA, tym bardziej będą musieli zabiegać o dalsze zainteresowanie i obecność Ameryki w regionie. Zwłaszcza, że będzie on w najlepszym wypadku terenem zawieszonego – a w najgorszym: eskalującego – konfliktu z Rosją. W tym kontekście, siła militarna i polityczna USA będzie dla krajów Europejskich kwestią coraz bardziej egzystencjalną, zwłaszcza że większość dróg powrotu do względnie pokojowej atmosfery politycy Europejscy już odcięli w porywie wojennej ekscytacji albo w wyniku obranej strategii. Jednak im dalej będziemy się znajdować na tej spirali, tym mniejszą wartość będzie miała Europa z punktu widzenia układu sił w polityce światowej. A więc cena za wsparcie lub ochronę USA będzie rosnąć.

Scenariusz drugi: między Europą a USA zaczyna się rodzaj zimnej wojny a w każdym razie epoka ochłodzenia relacji. Jest to możliwe z uwagi na jawną niechęć Trumpa wobec dzisiejszego europejskiego establishmentu. I jeśli ten establishment pozostanie jakoś u władzy dusząc coraz mocniejsze sygnały backslashu, to taki rodzaj mniej lub bardziej konsekwentnej wrogości może się ustabilizować. Ponieważ jednak elity polityczne UE są w kwestii porządku światowego nieuleczalnymi jastrzębiami, wychowanymi na euroatlantyckim ideolo, zostaną z twardą retoryką i obcesową niechęcią wobec Rosji czy Chin jak przysłowiowy „Himilsbach z angielskim”. Co więcej, będą nią teraz próbowali prowokować również administrację USA tłumacząc to zapewne jakąś „obroną wartości” czy innymi legendami. Ale retoryka ta ma sens tylko z amerykańskim sojusznikiem za plecami. Bez tego zaplecza, gdy na przykład Wuj Sam postanowi, że akurat teraz bardziej mu się opłaca dogadać z Rosją, będzie jedynie śmiesznym pohukiwaniem państw, które nie mają ani zasobów, ani politycznej siły na prowadzenie poważnej polityki (nie mówiąc o wojnie) autonomicznie. I w tym scenariuszu Europa staje się pariasem, tyle tylko, że pozbawionym amerykańskiej kurateli.

 Trzeci scenariusz oznacza powstanie ostrego podziały wewnątrz Europy, który staje się coraz bardziej prawdopodobny w wyniku realizacji dwóch poprzednich. Chodzi więc nie tyle o jakąś „trzecią drogę”, ile o możliwą konsekwencję dwóch poprzednich. W tym wypadku siły odśrodkowe na Starym Kontynencie czynią z niego coś na kształt nowej Ukrainy, gdzie skłaniające się ku przeciwnym, a wciąż skonfliktowanym biegunom, państwa coraz bardziej się od siebie oddalają. A w konsekwencji odradzają się między nimi wszelkie polityczne, historyczne czy regionalne zaszłości, których w Europie jest mnóstwo i które będzie coraz łatwiej wykorzystywać biorąc pod uwagę słabnące (jeśli nie zanikające) instytucje UE czy administracje poszczególnych państw. Na tym scenariuszu może zyskiwać Rosja z Chinami, jeśli znajdą w Europie chętnych do współtworzenia i rozwijania BRICS. Natomiast USA podporządkuje sobie pozostałe z jeszcze większą łatwością niż robiły to dotychczas.

 Scenariusz czwarty, najmniej prawdopodobny. Europa utrzymuje względną jedność, ale obiera kurs na współpracę ze Wschodem. Odwraca się od USA i buduje eurazjatycki kontrapunkt dla atlantyckiego bieguna. To scenariusz, którego od zawsze bali się amerykanie dlatego właśnie poróżnienie Europy z Rosją stanowi dla nich niekwestionowany geopolityczny fundament. Ale żeby ten scenariusz mógł się zrealizować w Europie potrzebna byłaby prawdziwa rewolucja (albo kontrrewolucja, jak kto woli), która w dodatku dałaby radę powstrzymać wszystkie zabiegi dyscyplinujące ze strony USA. A instrumentarium tego rodzaju kontruderzenia było budowane i szlifowane od pierwszy lat powojennych. I stanowi jedno z podstawowych celów istnienia NATO. Realizacja tego scenariusza oznaczałaby więc także rozpad „najpotężniejszego sojuszu militarnego na świecie”, co raczej nie odbyłoby się bez ogromnych zniszczeń. Wówczas do ewentualnego nowego otwarcia z krajami BRICS Europa również przystąpiłaby z pozycji podległości, bez atutów i bez autorytetu, którym mogła się szczycić jeszcze całkiem niedawno.

No dobrze, jest jeszcze scenariusz piąty, równie mało prawdopodobny jak ten poprzedni. Europa sypie głowę popiołem i funduje jakieś nowe porozumienie z Bandung i próbuje skrzyknąć wokół siebie kraje Południa bez afiliacji ani z biegunem atlantyckim, ani z biegunem BRICS. Bierze na siebie odpowiedzialność za swe historyczne winy, przeprasza za arogancję, którą zasilało przekonanie o wiecznej ochronie ze strony USA. Rozpoznaje, że Amerykanom nigdy nie chodziło o żadne wartości – podobnie jak samej  stowarzyszonej z nimi Europie – i teraz staje na czele moralnej i politycznej odnowy polityki międzynarodowej. Ten scenariusz zapewne przyjęliby z przekonaniem różni wewnętrzni krytycy UE, jej dysydenci i outsiderzy aktualnego projektu geopolitycznego. Ale co powie na to wówczas ów świat, który Europa zaprosi do współpracy? I po co miałby on ufać jej bardziej niż BRICS, jeśli ten utrzyma swój w miarę horyzontalny i luźny charakter, korzystny dla większości stron? Również wtedy Europa – to wcielenie wszelkich cnót i wartości – będzie chodziła po prośbie. Adresaci natomiast mogą zapytać konkretnie: „co macie do zaoferowania?” I może się wówczas okazać, że w sumie niewiele.

Od inauguracji Trumpa do tej wizji, przykrej właściwie w każdej wersji, może być bliżej niż nam się wydaje. Tak czy inaczej, na dobre rozwiązania jest już raczej za późno. O jakieś kilkadziesiąt lat.


[1] Donald Trump will upend 80 years of American foreign policy, „The Economist”, 16 stycznia 2025, https://archive.ph/2025.01.18-130303/https://www.economist.com/leaders/2025/01/16/donald-trump-will-upend-80-years-of-american-foreign-policy, dostęp 19 stycznia 2025.

[2] Tamże.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *