W jednej z moich ulubionych scen serialu Pitbull (tego pierwszego, fajnego) starszy policjant prowadzi młodszego na pogawędkę ze „zbójami”, dla których ten młody zgodził się nagrywać potajemnie kolegów. Gadka jest trochę ezopowa, naokoło, ale wniosek z niej bardzo prosty: wiemy, co kazaliście robić młodemu i nie próbujcie tego więcej, bo zamiast względnej komitywy, korzystnej dla obu stron, będzie wojna. Na koniec stary wyga zwraca się do swojego podopiecznego: „Teraz już wiesz, gdzie jest barykada”?[1]
No właśnie, jednym z największych problemów ze współczesną świadomością polityczną jest rozpoznanie, gdzie mamy do czynienia z barykadą, a gdzie jedynie z różnicą, granicą lub dystansem. To rozróżnienie jest kwestią lojalności i jej hierarchii. A że żyjemy w świecie, w którym na co dzień przyucza się nas do lojalności fałszywych, skrzywionych a czasem wręcz chorych, zachowujemy się co i raz jak ten „Nielat” z Pitbulla. Trudno się nie pogubić, gdy złodzieje oczyszczają świat z korupcji, a mordercy chcą go bronić przed przemocą. I wszyscy zgodnie dbają – a jakże! – o nas, zwykłych śmiertelników i o nasze zwykłe ludzkie sprawy i problemy. To dlatego wszystko wokół jest zorganizowane tak, żeby zasoby ziemi, techniki, gospodarki, polityki i kultury były dalej w ich rękach, bo w ten tylko sposób będą mogli o nas dbać tak czule jak dotychczas. Najbardziej przerażające nie jest nawet to, ale fakt, że my i tak na wciąż żyjemy w poczuciu zobowiązań wobec stworzonego tak świata. Niekiedy nawet roimy sobie, że mamy takie same aspiracje.
Zamęt ten widać wyraźnie w dyskusjach o migracji i stosunku do uchodźców. Niedługo będziemy w tej sprawie mieli ogólnokrajowe referendum, którego pytanie sformułowane jest tak jak w popularnych quizach, gdzie wiadomo z góry, że nie da się na nie odpowiedzieć nie czując się idiotą. Jak każdą dyskusję o sprawach publicznych także i tę prowadzimy od połowy i donikąd. Ale sam problem jest istotny: czy granica ma być barykadą? I jeśli tak, to kiedy, a jeśli nie, to zawsze? I czy ma być granicą lub barykadą dosłowną, fizyczną (jak ten nieszczęsny płot) czy mentalną i symboliczną? I która jest bardziej skuteczna?
Prawica ma w tej kwestii pogląd tyleż prosty, co nieprzytomny. Granica jest barykadą wobec obcych kulturowo, „nielegalnych” czy ekonomicznych migrantów, którzy z tajemniczych względów po przebyciu tysięcy kilometrów marzą wyłącznie o natychmiastowym wywołaniu w Polsce jakichś niepokojów. Dlatego trzeba na granicy postawić mur i wtedy wszystko będzie dobrze i bezpiecznie. Ich wiara w silną Polskę nie obejmuje wizji, w której czterdziestomilionowy kraj wywiązuje się z międzynarodowych umów i respektuje elementarne standardy praw człowieka. Prawicowcy – ci od Brauna, Kaczyńskiego czy Tuska – szukają przy tym wroga w ofiarach, próbując odreagować na tych, którzy i tak są najsłabsi i najbardziej poszkodowani. Tyle warte jest całe to ich kozakowanie w narodowych barwach i pozowanie na powstańców. Argument o używaniu uchodźców jako broni przez reżim Łukaszenki tym bardziej obnaża tę logikę. To tak jakby niewolników czynić odpowiedzialnymi za fakt istnienia niewolnictwa. Niestety, żeby wyjść poza ten schemat prawica musiałaby przemyśleć swoje struktury lojalnościowe, sojusze i podstawowe pojęcia. Tymczasem zamienia granicę w barykadę i absolutyzuje różnice kulturowe, narodowe czy religijne kosztem politycznych. Pozostaje jej więc żenująca nagonka na bezbronnych.
Ale podobny – choć odwrotnie wyrażany – problem jest z dyskursem liberalnym i lewicowym, tym od Refugees Welcome czy „Żaden człowiek nie jest nielegalny”. W przeciwieństwie do prawicowców jego przedstawiciele nie zmieniają granicy w barykadę, choć akurat czasem powinni. I też pomijają w ten sposób polityczne i historyczne źródła cierpień, chociaż akurat starają się im jakoś praktycznie zaradzić.
Pytanie, które pada za rzadko w dyskursie prouchodźczym brzmi: „skąd się oni w ogóle wzięli?” Jak to się dzieje, że notorycznie na granicach Europy pojawia się tak wiele osób potrzebujących pomocy, azylu czy choćby szukających lepszego – czytaj: jakiegokolwiek – jutra? Otóż odpowiedź jest prosta, wystarczy zobaczyć skąd przybywają. To nasi, jak to się mówi, „strategiczni sojusznicy” podpalili w ostatnich latach sporą część świata prowadząc “wojnę z terroryzmem”, który zresztą, gdy było im to potrzebne, sami wspierali finansowo i militarnie. Jak pokazało niedawne badanie przeprowadzone na Brown University, w wyniku war on terror zginęło nawet 4,5 miliona osób, a do migracji zmuszonych zostało między 38 a 60 milionów[2]!
Niestety, żeby zrozumieć, jak zrodziło się nieszczęście naszych braci i sióstr walczących o życie w przygranicznych lasach czy na nie tak odległych morzach, trzeba sobie uświadomić, że to nielegalne wojny w Iraku i Afganistanie, nielegalna interwencja w Libii czy katastrofalna w skutkach próba obalenia reżimu w Syrii stanowią jedno z głównych źródeł tych cierpień. Empatia wobec uchodźców nie może iść w parze z ignorowaniem realnego dziedzictwa imperialnej polityki Stanów Zjednoczonych i jego głównego narzędzia do podtrzymywania własnej hegemonii, jakim jest NATO. Jak długo jeszcze można udawać, że to jest jakaś charytatywna organizacja przeprowadzająca staruszki przez jezdnię, a nie bezwzględna machina do pomnażania zysków przemysłu militarnego? Szczególnie dziwi mnie to w przypadku działaczy i polityków lewicowych, którzy wydają się nie dostrzegać, że organizacja ta powstała właśnie po to, żeby nigdzie na świecie, a już z pewnością w Europie, żadna lewica nie miała realnego wpływu na kształt świata. Nie wiem, jak można ratować ludzi z pożaru i zarazem przyjaźnić się z podpalaczem.
Każdy, kto chociaż liznął realnej historii politycznej ostatnich dziesięcioleci na frazy o „defensywnej naturze sojuszu północnoatlantyckiego” powinien reagować z tą samą ironią jak na bogoojczyźnianą bzdurę czy szczucie na „nielegalnych”. Nie ma powodu, żebyśmy rozliczali ludzi z szerzenia nienawiści do migrantów na granicach, a zachowywali jakąkolwiek lojalność wobec tych, którzy wcześniej zniszczyli ich domy czy miasta, wydrenowali kraje z zasobów albo obalali ich rządy.
Nie każda granica powinna być barykadą, ale czasem dobrze jest wykorzystać ją do tego, żeby postawić barykadę, jeśli tylko stawia się ją tam, gdzie trzeba. Nie warto na siłę trzymać ze zbójami tylko dlatego, że czasem robi się z nimi interesy. Ostatecznie mamy więcej wspólnego z 99% ludzi na świecie, niż z tym 1%, który za to wszystko odpowiada i zarabia na tym fortuny. Zamiast kultywować niepotrzebne i groźne iluzje, lepiej zająć się budowaniem świata według jakichś innych linii podziału niż te, którymi rządzi się teraz.
[1] Por. https://www.youtube.com/watch?v=tH4U6UlP2h4, dostęp 30 sierpnia 2023.
[2] Por. https://watson.brown.edu/costsofwar/files/cow/imce/papers/2023/Indirect%20Deaths.pdf, dostęp 30 sierpnia 2023.