Dawno temu w Polsce

Polska zawsze udawała nam się jak "Psy". Czyli nie bardzo.

Psy były zawsze jak Polska. A że Polska nam się nie bardzo udawała, to i Psy. Być może najważniejszy film diagnozujący początki transformacji ustrojowej, bezwzględnie nazywający ciemne jądro rodzącej się demokracji, był przecież zarazem ostentacyjną wręcz próbą imitowania zachodnich wzorców gatunkowych. Spieszył dogonić Hollywood, uciekające nam, wedle zasady nakreślonej przez neoliberalne credo, przez dekady. Dlatego był nie tylko oknem na świat lat 90., ale też uosobieniem ich szaleństwa. 

            W pierwszej odsłonie tej osobliwej sagi Władysław Pasikowski pokazał ukrytą prawdę o rodzącej się na nowo państwowości. W skrócie: wasze solidarnościowe mity są warte tyle, co żarty pijanych ubeków na stołówce. Taka jest wymowa choćby słynnej i faktycznie wybitnej sceny, w której wynosząc nieprzytomnego kolegę funkcjonariusze tajnych służb śpiewają „Janek Wiśniewski padł”. W strukturach władzy zachodzi wprawdzie wielka przemiana, ale bezwzględnych tajniaków zastępują tylko nadgorliwi kapusie (Cezary Pazura). Ciężar interesów przenosi się do podziemia, gdzie byli aparatczycy podają sobie ręce z mafiozami i tajniakami zza wschodniej granicy. Psy wspierają więc założycielską teorię spiskową dla III RP, po której czkawka właśnie zmiata z powierzchni ziemi jakiekolwiek realne instytucje państwa prawa, jakie udało się tu zbudować. W tym sensie Pasikowski ma swój udział w tym, jak marnie ma się ten kraj dzisiaj.

            Tak jak nie udawała się Polska, tak też i ten film. Albo filmy, bo po sukcesie pierwszej części powstała niemal natychmiast część druga. W obu odbijają się choroby duchowe tego społeczeństwa z dziś wręcz śmiesznym poziomem seksizmu na czele. Bohaterowie Psy 2. Ostatnia krew cierpią wręcz na jakiś niespotykany w literaturze klinicznej rodzaj kompulsji zmuszającej ich do powtarzania co kilkanaście minut jakiejś antykobiecej mądrości. Taką nam Polskę zbudowano przecież i poza ekranem. Brutalną, dziecinną w swych odruchach i do bólu zaściankową. Taką Polskę, w której tylko wypuszczeni z więzień ubecy mają coś ważnego do zakomunikowania.

            A jak jest w trzeciej części, nakręconej po ponad 20 latach? Franz Maurer (Bogusław Linda) znowu ląduje w Polsce jak kosmita i oniemiały ogląda to, jak wszystko zupełnie się zmieniło, tylko po to, żeby nie zmieniło się nic. Pasikowski nie tylko nigdy nie cierpiał na równościową wrażliwość w kwestiach relacji płci, ale też nie grzeszył zbytnią subtelnością w swych fabułach. Jednym z głównych wątków Psy 3. W imię zasad jest historia zabójstwa Igora Stachowiaka na komisariacie policji we Wrocławiu, tyle że przeniesiona do Warszawy i wklejona w historię bohaterów sagi. U Pasikowskiego to Waldemara Morawiec (Pazura) traci syna i wraz z Maurerem próbuje najpierw dociec prawdy, a potem się zemścić.

            Gdy w prosektorium odkrywają ciało zakatowanego syna, Maurer wypowiada najważniejszą kwestię tego filmu, a może całej sagi: „Nie obchodzimy już nikogo. Ale to, że nikogo nie obchodzimy nie znaczy, że nie mamy rachunków z tym kurewskim światem”. Pierwsze zdanie nazywa ogólną emocję, jaką karmią się filmy Pasikowskiego. To uporczywe poczucie klęski, melancholia nad rozpadem tego, czemu poświęciło się życie. Ten rodzaj afektu odczuwali negatywnie weryfikowani ubecy z pierwszej części, podobnie jak czują ją w ostatniej podstarzali, którzy rozglądając się dookoła widzą, że ten kraj nigdy nie przestawał się rozpadać. Nikogo nie obchodzimy – to powinno być hasło wpisywane w Polsce do dowodów osobistych zamiast „Bóg, honor, ojczyzna”. Raz mielibyśmy w papierach coś prawdziwego, zamiast kolejnych złowrogich zaklęć prowadzących do jeszcze większej, jeszcze bardziej obscenicznej i uwznioślonej zarazem przemocy.

            Ostatnia część Psów jest więc trochę jak polska wersja Dawno temu w Ameryce Sergio Leone, skrojona oczywiście na nasze bieda budżety i naszą bieda nostalgię. Maurer spotyka tu dawne miłości, byłych kumpli i odpowiada za minione błędy, żegnając się na koniec z „tym kurewskim światem” upozowany na Marata z obrazu Jacquesa-Louisa Davida. Nie udało mu się poprowadzić żadnej rewolucji, a jedynie zabić paru oszustów i zbrodniarzy „w imię zasad”, których i tak nikt nie przestrzega. A dlaczego nic więcej z tego nie ma sugeruje drugie zdanie, które padło w prosektorium. Pasikowski porusza się w ramach logiki westernu, dlatego zapomniani, wyklęci i porzuceni zawsze muszą zaprowadzać sprawiedliwość sami, w akcie samosądu albo zorganizowanego rozboju. Czy w Polsce nie da się inaczej naprawiać krzywd? Być może. Ale takie wyrównywanie rachunków jako żywo przypomina prawicowe rewanżystowskie szarże, które dziś stały się racją stanu. Nic z nich nie ma poza wojnami o minione urazy, niszczenie świata przez nieuleczalnych melancholików, którzy nigdy nie mieli czasu nauczyć się godzić ze swoimi stratami.

            Finałowa masakra w Psach 3, gdzie w jednym szeregu stają ubecy i żołnierze z misji w Afganistanie przeciw skorumpowanej policji jest właśnie uosobieniem tego, co jest nie tak nie tylko z filmami Pasikowskiego, ale z tym krajem w ogóle. Każdy zapamiętuje się tu we własnych odlotach, żadnego społeczeństwa nigdy tu już nie będzie. A była taka szansa. Nawet w prosektorium Morawiec znalazł właściwą odpowiedź na tyradę Maurera, mówiąc: „Córki jeszcze mam”. Szkoda, że potem o nich zapomniał, żeby złożyć kolejną niepotrzebną nikomu ofiarę na ołtarzu z paździerza i wyparcia.            Klamra ostatniej części Psów też jest żywcem wzięta z jakiegoś dawnego czasu, z Polski i z kina, które wydawało się już na zawsze pogrzebane we wciąż jak widać nieumarłych najntisach. Oto wychodzącego z więzienia Maurera postanowiło otruć polonem GRU w zemście za morderstwo jakiego dokonał dwadzieścia lat temu, czyli w poprzedniej części sagi. I przez cały czas trwania Psów 3, przypomina się nam, że dni głównego bohatera są nieodwołalnie policzone, że wszystkie jego działania to inicjatywy na straceńczym biegu. Wszyscy po kolei się wykrwawiają, a potem i tak przyjdzie Rusek i zgasi światło. Oto kolejna klisza polskiej mentalności przemycona w filmie, który wydaje się ją krytykować: Polska to kraj skazańców, którzy starają się przeżyć możliwie intensywnie ostatnie godziny przed egzekucją. Trudno się potem dziwić, gdy po wyjściu z kina poczujemy się jak ci podstarzali ubecy, którzy patrzą na dzisiejszą Polskę z mieszanką niedowierzania i poczucia wyższości. W końcu to oni – o ironio – stali się dziś synonimem wierności zasadom. Nie dajmy się zwieść całej nieprawdzie tego filmu, zwłaszcza, że zawiera on też i całą prawdę. Nikogo nie obchodzimy. I my, widzowie, (tak jak oni, esbecy) nie jesteśmy ani trochę lepsi od tego, co mamy przed oczami.

Comments (1):

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *