Amerykanizm jako religia (cz. 1)

A gdyby prawdziwą religią, może ostatnią, którą naprawdę wyznają Polacy nie był katolicyzm, ale amerykanizm?

Krytyka religii stanowi przesłankę wszelkiej krytyki

Karl Marks[1]

Utarło się myśleć o Polakach jako o narodzie głęboko religijnym. Ale czy na pewno najchętniej wyznawaną przez nas religią jest katolicyzm? Wspólnym mianownikiem dla wszystkich skądinąd potwornie skonfliktowanych stron politycznego spektrum w Polsce jest akceptacja amerykańskiego imperializmu jako jedynego horyzontu myślenia o porządku międzynarodowym. Oczywiście takie sformułowania nigdy oficjalnie nie padają, ponieważ przyzwyczailiśmy się utożsamiać ów imperializm z obietnicą spełnionej utopii – demokracją, nowoczesnością, siłą, transparentnością, merytokracją, itd. Amerykanizm to jedyna szansa na polską „normalność”, niezależnie od tego czy zostanie ona doprawiona katolickim tradycjonalizmem czy fajnością dumnych Europejczyków.

Nie przypadkiem europejskość i proamerykańskość rymują się tu ze sobą. Cała Europa, zjednoczona podobno po to, żeby stanowić przeciwwagę dla wpływów USA i blok zdolny prowadzić odważną a zarazem suwerenną politykę na świecie, stała się dziś właściwie amerykańską kolonią, realizującą zadania wyznaczane przez administrację zza oceanu nawet wówczas, gdy stoją w rażącym konflikcie z europejską racją stanu. Nie ma takich poniżeń, których dzisiejszy europejski establishment nie wytrzymałby ze strony Ameryki, zapewniając zarazem swych obywateli, że to pochwała, pomoc a nawet ratunek.

W Polsce wypowiedzi amerykańskich polityków są traktowane poważniej niż niedzielne kazania najwyższych hierarchów kościoła. To jest prawdziwe „słowo Boże”, którym karmić się mają obywatele tego nieszczęsnego kraju. Poważni dziennikarze pieją z zachwytu nad najbardziej bzdurnymi wygłupami Bidena czy innych wysokich rangą urzędników, nie poddając ich nawet elementarnej krytycznej obróbce. Politycy licytują się kto ile minut spędził z prezydentem USA a inteligencja od prawej do lewej mówi nieprzerwanie nie tylko językiem amerykańskiej polityki, ale wprost powtarza najbardziej zwietrzałe rewelacje tamtejszego neokonserwatyzmu. Bo tak jak u nas amerykanizm właściwie zlał się w jedno z polską suwerennością, tak też tam dyskurs polityczny stał się niemal nieodróżnialny od bełkotu uzbrojonych teleewangelistów. 

W nieopublikowanym za życia eseju Kapitalizm jako religia Walter Benjamin, przekonywał, że kapitalizm nie jest, jak twierdził Max Weber uwarunkowany przez cnoty protestanckiego mieszczaństwa, ale że sama jego struktura ma charakter religijny. Jest to po prostu rodzaj kultu, formacja opierająca się na tej samej kompensacji jaką pokrzywdzonym warstwom społecznym oferowała tradycyjnie religia. Jakie są właściwości tej kapitalistycznej religii? „Po pierwsze – pisze Benjamin – kapitalizm jest czystą religią kultu, być może najskrajniejszą z istniejących do tej pory. Wszystko nabiera w nim znaczenia jedynie w bezpośrednim związku z kultem, nie posiada on żadnych szczególnych dogmatów, żadnej teologii. Z konkretyzacją kultu wiąże się druga właściwość kapitalizmu: permanentne trwanie kultu. (…) Nie ma w nim ani jednego ‚dnia powszedniego’, ani jednego dnia, który nie byłby dniem świątecznym, budzącym grozę przejawem całej sakralnej pompy, dniem najwyższego natężenia wyznawców. Po trzecie kult ten czyni winnym. Kapitalizm jest być może pierwszym przypadkiem kultu, który nie darowuje win, lecz przeciwnie – pogłębia winę”[2]. W tym ostatnim punkcie Benjamin wykorzystuje dwuznaczność niemieckiego słowa schuldig, które oznacza zarówno „grzech”, „winę moralną”, jak i ekonomiczny „dług”. Kapitalizm jako permanentny kult czyni nas coraz bardziej winnymi, czyli zadłuża nas tym bardziej, im głębiej wnikamy w jego mechanizmy.

Współczesny kapitalizm nie tyle potwierdza, ile radykalizuje intuicje Benjamina. Dziś warunkiem istnienia w społeczeństwie jest dla znakomitej większości jego członków permanentne albo chwilowe zadłużenie. Właściwie każdy jest dziś dłużnikiem wobec tej globalnej machiny, nawet jeśli właśnie spłacił debet na karcie kredytowej. Już cała ziemia żyje na kredyt, nie tylko finansowy, ale też energetyczny czy klimatyczny. Światowy dług publiczny wynosi niemal 100 procent światowego PKB tak jakby Bóg Kapitału wymagał składania coraz większych ofiar na swym ołtarzu. W swym tekście Benjamin podkreśla, że osobliwością religii kapitalistycznej jest to, że nie prowadzi ona do naprawy czy wybawienia, ale do zniszczenia. Jest w swej istocie kultem dewastacji, co znów doskonale ilustruje aktualny stan świata.

Amerykanizm od dawna jest ideologią przekonującą, że całym światem – a więc i całym systemem kapitalistycznym – USA powinna zarządzać w wyniku „misji z boskiego nadania”[3]. Przekonanie, że „Bóg jest po naszej stronie” należy do skróconego, pięciopunktowego dekalogu tej imperialnej religii, który krytycznie przedstawił swego czasu Stephen M. Walt. Pozostałe to: absolutna wyjątkowość USA, moralna wyższość, unikalny zestaw cech narodowych predestynujący do sukcesu, nieodmiennie i wyłącznie pozytywny wpływ na światową politykę.[4] Żeby przyjrzeć się z bliska rytuałom, dogmatom i hierarchiom tego kultu, poznać jego najbardziej wpływowych kapłanów i apostołów, trzeba by poświęcić osobną książkę, jeśli nie cykl książek. Niezależnie bowiem od niedorzeczności wspomnianego dekalogu, po 1945 roku – a już z pewnością po upadku ZSRR – faktycznie żyjemy w świecie urządzonym przez te przekonania. Świat jest globalnym państwem wyznaniowym, którego najważniejsze instytucje, od ONZ po Bank Światowy, faktycznie należą do hierarchii amerykanistycznego kościoła.

Polska debata publiczna dowodzi niezmiennie, że jako społeczeństwo trwamy w postanowieniu, aby w amerykanistycznej religii być świętszymi od papieża. Dlatego nie sposób zauważyć w naszym kraju nawet śladowych ilości krytyki amerykańskiej polityki, która rozwija się choćby w kraju jej pochodzenia. Na tego rodzaju argumenty nasz kraj jest głuchy i ślepy, ponieważ zawierzył amerykańskiej opatrzności jak pocieszne dziatki z opowieści o objawieniach Maryi. A z cudem się nie dyskutuje. Niestety w wyniku tego naiwnego przylgnięcia do naszych atlantyckich zbawców Polacy sami zaczynają uznawać się za mocarstwo, a co najmniej za szafarzy mocarstwowej świętej tajemnicy. Doszliśmy tu już do niemal całkowitej symbiozy, czyli niemal całkowitej podległości. Każdy kto dostrzega choćby możliwość różnicy między interesem Polski i interesem USA traktowany jest zaś niczym heretyk.

Ale tu polska religijność może służyć także jako poręczne narzędzie krytyczne. Kto bowiem przeszedł przez katolickie wychowanie i udało mu się z niego jakoś wyleczyć, może dysponować szansą na wypięcie się również z tego amerykanistycznego matrixa. Bo amerykanizm używa do swej legitymizacji tych samych technik, które funkcjonują w każdej maskującej swe realne cele i swój realny charakter hierarchii. W tym sensie Kościół Katolicki może służyć jako lustro dla głęboko uwewnętrznionej przez Polaków amerykanistycznej mistyki. Podobnie jak czytanie amerykańskich „heretyków” może pomóc zorientować się w tym, jak naprawdę urządzony jest świat.

„Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem…”

Jak zauważył Benjamin w swym eseju „kapitalizm (…) rozwinął się jako pasożyt zachodniego chrześcijaństwa w taki sposób, że w końcu historia chrześcijaństwa stała się w istocie historią jego pasożyta”[5]. Podobnie rzecz ma się z relacją między kapitalizmem a amerykanizmem, które w ostatnich dekadach też coraz trudniej było od siebie odróżnić. Amerykanizm jako religia jest oczywiście, podobnie jak sam kapitalizm, kultem pieniądza, ale funkcję waluty pełni w nim sama Ameryka. USA handluje samymi sobą, sprzedaje całemu światu bezpieczeństwo, demokrację i kulturę na swój obraz i podobieństwo.

Fundamentem amerykanizmu jest bowiem – jak zauważyła Natsu Taylor Saito – przekonanie, że „ludzka historia jest linearnym postępem ku coraz wyższym stadiom cywilizacji, cywilizacja zachodnia reprezentuje wierzchołek tej historii a Stany Zjednoczone ucieleśniają najlepszą i najbardziej zaawansowaną wersję zachodniej cywilizacji, a zatem i dotychczasowej ludzkiej historii”[6]. Nic więc dziwnego, że wychodząc od takiego założenia amerykańscy politycy za wszelką cenę chcą się podzielić ze światem swoim charyzmatem. Efekt przypomina często przywoływane przez polskich tradycyjnych katolików słowa wiersza Karola Balińskiego – „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem / Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. 

Dziś oczywiście autentycznym znakiem polskiej religijności nie jest krzyż, ale amerykańska flaga, przed którą klęka się chętniej niż przed symbolami katolickiej religii. Może przestrzeganie jej zaleceń jest po prostu sprawniej egzekwowane? Jedno w każdym razie wiadomo: dziś Polak może być naprawdę sobą tylko jako aspirujący Amerykanin, ktoś, kto jeszcze Amerykaninem nie jest, ale robi wszystko – w polityce, w kulturze, w obyczajach – żeby nim się stać. Naśladownictwo Chrystusa – tradycyjne tropy katolickiej ewangelizacji – zastąpiło naśladownictwo american way of life. Poza tym kościołem nie ma zbawienia, nie ma nawet wartości. I tak jak księża lubią straszyć swoje owieczki, że uwolnienie się spod ich opieki oznacza niechybne pogrążenie się w moralnym nihilizmie, tak też kapłani amerykanizmu straszą, że bez Ameryki cały świat spłonie w ogniu dyktatur, ludobójstw i wojen. Oto nowy Lewiatan, który broni nas przed naszym barbarzyństwem.

Jak jednak wygląda ten kościół światowej religii od środka? Jak jest zorganizowany? Już wiele lat temu Michael Parenti, jeden z czołowych heretyków przeciwko imperialnej dogmatyce Ameryki, przekonywał, że nie da się zrozumieć ustroju USA nie dostrzegając, że „niemal wszystkie instytucje społeczne i zasoby materialne są kontrolowane przez nie podlegające wyborom, lecz dobierające się wzajemnie oraz nawzajem utrzymujące się przy władzy grupy białych biznesmenów w średnim wieku, którzy czują się odpowiedzialni tylko przed samymi sobą”[7]. Mówiąc inaczej Stany Zjednoczone są demokracją tylko dla nielicznych, a cały system polityczny zbudowany jest tam w taki sposób, żeby tę sytuację strukturalnej nierównowagi podtrzymywać. Wedle słów Gore Vidala, USA to „kraj bogatych, dla bogatych i przez bogatych”[8] i trudno odmówić mu racji. Z pewnością przyznaje mu ją niedawne badanie uniwersytetu w Princeton, z którego jasno wynika, że w państwowej legislacji uwzględnia się głównie postulaty i interesy wąskiej grupy najbogatszych obywateli a nawet rozwiązania z szerokim poparciem, które tym interesom mogłyby szkodzić nie mają szans na realizację[9].

Zarówno polityka wewnętrzna jak i międzynarodowa USA służy do tego, żeby zapewnić ochronę interesów najbogatszych oraz stworzyć warunki sprzyjające ich dalszemu bogaceniu się. W kraju oznacza to podporządkowanie procesu politycznego korporacjom, które finansując kampanie wyborcze polityków (co stanowi system zalegalizowanego przekupstwa) zapewniają sobie nietykalność i liczne przywileje. Jak żartował amerykański satyryk Will Rogers „mamy najlepszy Kongres jaki można kupić za pieniądze”. Znakomita większość społeczeństwa – robotnicy, rolnicy, drobni wytwórcy, pracownicy usług, itd. – nie tylko nie ma na to większego wpływu, ale stanowi jedynie obiekt machinacji sprawującej realną władzę oligarchii. Media, które też należą do tego oligopolu, dbają o to, żeby dyskusje polityczne miały zawsze pod dostatkiem tematów zastępczych, które pozwolą zasłonić ten fundamentalny podział społeczny.

Ponieważ jednak amerykańskie korporacje mają apetyty międzynarodowe, polityka zagraniczna USA również służy, jak pisał Parenti, „zabezpieczeniu ich dominacji”, co oznacza konieczność „podtrzymania militarystycznej, antykomunistycznej zimnej wojny”[10], a po jej zakończeniu wymyślenia, stworzenia lub amplifikowania nowych zagrożeń w taki sposób, żeby walcząc z nimi osiągać najważniejszy cel ekonomiczny. Wszędzie na świecie, pod auspicjami Ameryki dokonuje się nie obrony demokracji, ale misji krzewienia jak najszerzej demokracji dla nielicznych. Chodzi więc o walkę z jakąkolwiek pojawiającą się na horyzoncie zmianą społeczną, która mogłaby zagrozić oligarchicznemu kapitalizmowi. 

Cała sieć instytucji – niczym różne zakony – dbają o realizację tych zadań w różnych segmentach życia. NATO stworzono po to, żeby w Europie nie mógł nigdy dominować socjalizm. To militarna służba ochrony interesów amerykańskiej oligarchii. Międzynarodowy Fundusz Walutowy istnieje jako finansowe narzędzie utrwalania amerykańskiej dominacji, ponieważ dzięki pożyczkom w dolarach można uzależniać od USA kolejne kraje, a następnie – gdy pożyczki nie będą spłacane – przejmować stopniowo ich zasoby. Vijay Prashad nazwał IMF narzędziem do produkowania niestabilności, której polityczne efekty w postaci napięć społecznych czy wojen domowych można wykorzystać do tego, aby umieścić w danym kraju sprzyjający sobie bądź całkiem podległy rząd. A przynajmniej objąć ewangelizowane w ten sposób państwo łaską „liberalizacji”, „reform gospodarczych” albo planów austerity[11].

 Są jeszcze organizacje pozarządowe i think tanki, czyli finansowane przez rząd (jawnie lub niejawnie) instytucje mające wytwarzać ogólną atmosferę przyzwolenia na amerykańskie wpływy, a gdy zajdzie konieczność – zaangażować się bezpośrednio w wywieranie nacisków na zbuntowane rządy. To tam szkoli się liderów, dziennikarzy czy aktywistów, którzy następnie wprowadzą w swoim otoczeniu „odpowiednie standardy” czy „dogodne rozwiązania”. Jednym słowem poniosą kaganek demokracji dla nielicznych tam, gdzie ludność tubylcza jeszcze do niej w pełni nie dojrzała. Najciekawszy jest być może przykład National Endowment for Democracy, w skrócie NED, organizacji założonej w latach 80. po to, żeby – jak trafnie pisze William Blum, heretycki historyk Ameryki – „jawnie realizować to, co CIA realizowało przez dekady niejawnie i w ten sposób uniknąć stygmatu, który przylgnął do tajnych operacji CIA”[12]. Wszystkie programy tej organizacji są ściśle zharmonizowane z amerykanistyczną – czytaj: imperialistyczną i neoliberalną – wizją globalizacji. 

Religia musi przecież zadbać o wykształcenie swoich kapłanów, by zapewnić sobie przetrwanie i reprodukcję dogmatów. W tym zbożnym dziele nie da się przecenić wpływu Hannah Arendt, której Korzenie totalitaryzmu – dzieło, którego rozgłos aktywnie wspierało CIA[13] – usankcjonowały utożsamienie faszyzmu z komunizmem. „To były totalitarne i niewolne ideologie, podczas gdy zachodni liberalizm był równoznaczny z wolnością. ‚Wolny Świat’ był światem, któremu przewodniczyły Stany Zjednoczone. To, czego bronią USA jest wolnością; ich przeciwnicy są zaś siłami niewoli”[14] – jak pisał Prashad. Proste, prawda? To punkt wyjścia do radykalnego uproszczenia dyskursu politycznego, którego skutkiem jest banał dzisiejszego medialnego spektaklu.

Ale amerykanistyczna religia sama jest religią totalną. Musi być, skoro nieustannie chroni świat przed upadkiem i zepsuciem. Dlatego konieczne jest, by wytwarzała także i modelowała swoje alternatywy. Dlatego korporacyjne uniwersytety w USA od dekad zajmują się wytwarzaniem najprzeróżniejszych pozorów radykalizmu i rewolucji godnie zastępujących te radykalizmy i te rewolucje, które mogłyby globalnej oligarchii pokrzyżować plany. A więc będzie się na nich dyskutować i krzewić raczej wojny kulturowe i ćwiczyć w abstrakcyjnym moralnym absolutyzmie niż szukać elementarnej korekty kapitalizmu nie mówiąc o jego zastąpieniu jakimś bardziej sprawiedliwym ustrojem. Uczelnie są w końcu dla bogatych dzieci z bogatych rodzin i to one będą niedługo musiały przejąć stery w kierowaniu systemem. 

Cały ten złożony system indoktrynacji funkcjonuje trochę jak opisywany przez Michela Foucault panoptykon. Bo przecież władza w USA również szpieguje nas wszystkich przez swoje urządzenia techniczne, systemy informatyczne i sieci komunikacji. Ale nie w tym rzecz. Panoptykon, w którym więźniowie są poddani permanentnej obserwacji miał na celu wytworzenie w nich wewnętrznego ośrodka kontroli, produkcję duszy, która nadzorowałaby jednostkę nawet wówczas, gdy realny strażnik więzienia akurat na nią nie patrzy. Tak samo działa amerykanizm. Nie jest miejscem, gdzie możemy się udać, ale czymś, co już w nas jest. Stacjonuje, można powiedzieć, w naszych umysłach.

Od lat systematycznie instytucje polityczne, medialne czy kulturalne dzień i noc zajmują się uczeniem nas wizji świata, w której to Ameryka jest Bogiem. To mistyczna partycypacja w uosabianych przez nią wartościach stanowi kierunek rozwoju całego naszego społeczeństwa. Chodzi o to, żebyśmy oburzali się, cieszyli, buntowali wtedy, kiedy Ameryka tego od nas oczekuje. Żebyśmy cenili jej bohaterów i nienawidzili jej wrogów. Kochali jej filmy, jak gdyby nie było innych, a jej kultury masowej bronili jakby była rodzimą tradycją. Amerykanizm to nie tylko religia powszechnego wpływu, ale i religia odruchów. Drobnych przyzwyczajeń percepcji, emocji i myśli, które w końcu składają się na cały kosmos wielkiego zbiorowego dzieła. 

Chociaż dobra nowina amerykanizmu głosi, że poza nim nie ma zbawienia – a więc wolności, demokracji, kreatywności, itd. – w istocie włącza ona swe owieczki przede wszystkim w krąg winy. Rozumianej oczywiście w pierwszej kolejności jako zadłużenie, ale także uchwytnej jako moralna zależność, konieczność permanentnego zdawania egzaminu z podobieństwa do ucieleśnionego przez USA ideału. Niezależnie od tego jak dalece życie społeczne w Stanach Zjednoczonych samo od niego odbiega, to funkcjonariusze tamtejszego aparatu władzy jeżdżą po świecie, by ciągle opiniować postępy innych w stawaniu się Ameryką. I oczywiście z tym długiem moralnym jest jak z zadłużeniem w IMF – chodzi o to, żeby nigdy nie można go było spłacić do końca.

W ten sposób będąc w pozycji podległości wobec USA wikłamy się w dramatyczną w swej istocie dialektykę eksportowanej demokracji. Jesteśmy przekonani, że żyjemy w liberalnych demokracjach, które dbają o naszą wolność, prawa człowieka i dostęp do możliwie szerokiej gamy dóbr. Jednym z kluczowych elementów amerykanistycznej dogmatyki jest przekonywanie nas, że dostępne nam wartości rządzący chcą podarować również innym, często żyjącym pod różnego rodzaju dyktaturami. Tymczasem to, co one realnie eksportują to nie liberalna demokracja – ledwie zauważalna na miejscu – lecz jej ukryte, realne cele, związane z interesami oligarchii. A my dostajemy się w klincz fałszywego wyboru między demokracją a dyktaturą. I oczywiście wybieramy gremialnie „demokrację” (bo jej autentycznie chcemy), zakłamując w ten sposób własną sytuację i czyniąc obietnice Zachodu jeszcze bardziej niewiarygodnymi. W efekcie solidaryzując się omyłkowo z oligarchią przeciw dyktaturze sami przybliżamy się do dyktatury na własnym podwórku. A dyktaturom nadajemy aurę demokracji przez ich sprzeciw wobec oligarchii.

Właśnie dlatego, w obronie jakiejkolwiek demokracji, trzeba zacząć od siebie. Nie można wciąż posiadać towarów, które się eksportuje, to chyba podstawowa zasada handlowa, której amerykanizm usilnie nie chce zrozumieć. Tak samo jest z demokracją: wprowadzanie jej na siłę gdzie indziej ogranicza demokrację również u nas. 

Druga część eseju – tutaj


[1] Karl Marks, Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa, w: Karl Marks, Friedrich Engels, Dzieła wybrane, t. 1, Książka i Wiedza, Warszawa 1981, s. 7.

[2] Walter Benjamin, Kapitalizm jako religia, przeł. Paweł Mościcki, „Krytyka Polityczna”, nr 11-12/2007, s. 132-133.

[3] Stephen M. Walt, The Myth of American Exceptionalism, „Foreign Policy”, 11 października 2011, https://archive.ph/2023.07.19-085638/https://foreignpolicy.com/2011/10/11/the-myth-of-american-exceptionalism/, dostęp 18 marca 2024.

[4] Tamże.

[5] Walter Benjamin, Kapitalizm jako religia, dz. cyt., s. 133.

[6] Cyt. za: Roberto Sirvent, Danny Haiphong, American Exceptionalism and American Innocence. A People’s History of Fake News – From the Revolutionary War to the War on Terror, Skyhorse Publishing, New York 2019. Ebook, s. 44/1029.

[7] Michael Parenti, Demokracja dla nielicznych, przeł. Ewa Woydyłło, Książka i Wiedza, Warszawa 1982, s. 56-57.

[8] Wypowiedź pada w filmie Gore Vidal: United States of Amnesia, reż. Nicolas Wrathall (2013).

[9] Por. Martin Gilens, Benjamin I. Page, Testing Theories of American Politics: Elites, Interest Groups, and Average Citizens, „Perspectives on Politics”, 2014, https://www.cambridge.org/core/journals/perspectives-on-politics/article/testing-theories-of-american-politics-elites-interest-groups-and-average-citizens/62327F513959D0A304D4893B382B992B, dostęp 18 marca 2024.

[10] Michael Parenti, Demokracja dla nielicznych, dz. cyt., s. 327.

[11] Por. Vijay Prashad, Washington Bullets, LeftWord Books, New Delhi 2020, s. 212/317.

[12] William Blum, Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower, Zed Books-Spearhead, London-South Africa 2002, s. 431.

[13] Por. Frances Stono Saunders, The Cultural Cold War. The CIA and the World of Arts and Letters, The New Press, New York-London 1999.

[14] Vijay Prashad, Washington Bullets, dz. cyt., s. 87/317.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *