Amerykanizm jako religia (cz. 2)

Druga część tekstu na temat najważniejszej religii w sercach Polaków. Tak głęboko zakorzenionej, że Ci nawet nie zdają sobie sprawy, że są jej wyznawcami.

Kościół walczący

USA nie tylko, wbrew swojej dogmatyce, nie gwarantuje nikomu udziału w jakimś metafizycznym dziele zbawienia, ale wręcz od lat stanowi w polityce międzynarodowej czynnik destabilizujący i niszczący. Trudno się dziwić, skoro mówimy o „państwie militarnym”, które – jak zauważał już Parenti – „przeznacza dużą część zasobów społecznych na cele wojenne”[1]. Polityka podporządkowana militaryzmowi wymaga konfliktów zbrojnych, żeby potężny kompleks militarno-przemysłowy mógł zarabiać na sprzedaży swoich towarów i usług. Między innymi dlatego imperialne interesy Ameryki i zależność jej polityków od korporacji muszą prowadzić do prowojennej postawy.

Cała kultura USA – od dyskursu politycznego, przez kino, media korporacyjne, aż po codzienność – przesycona jest przemocą i militaryzmem, który niekiedy trudno zrozumieć ludziom z zewnątrz. Jednogłośne popieranie każdej wojennej kampanii zwróciło uwagę wspomnianego wcześniej Williama Bluma, który pisał: „Trzeba by podjąć spory wysiłek badawczy, żeby znaleźć choć jedną amerykańską gazetę, która jednoznacznie sprzeciwiała się bombardowaniu Afganistanu. Albo choć jednej, która jednoznacznie sprzeciwiała się bombardowaniu Jugosławii rok wcześniej przez USA i NATO. Albo jakiejkolwiek, która jednoznacznie sprzeciwiałaby się bombardowaniu Iraku. Czy to nie zastanawiające? W rzekomo wolnym społeczeństwie, z rzekomo wolną prasą i niemal 1,500 tytułami prasowymi, szanse powinny być o wiele większe”[2]. Nic się w tej sprawie zasadniczo nie zmieniło: dziś korporacyjne media jednogłośnie domagają się eskalacji wojny w Ukrainie oraz robią co mogą, żeby utrzymać bojowego ducha walczących z Palestyńczykami żołnierzy izraelskich. Ich głównym zadaniem wydaje się globalne legitymizowanie wojny, tak jakby wojna była ostatnią rzeczą, którą Ameryka ma do sprzedania światu.

Wbrew retoryce używanej w politycznym mainstreamie, USA nie prowadzi wojen z przymusu. Chce wojen i w wielu przypadkach stoi za ich wybuchem, co nie powinno dziwić zważywszy na to jak wygląda dynamika jej procesu politycznego. USA nie prowadzi więc wojen koniecznie po to, żeby je wygrać ani wyłącznie takich, które da się wygrać. Prowadzi wszystkie, które się da. Wojna ma trwać – ponieważ wojna to świetny biznes, a zarabiające na niej korporacje sowicie opłacają kampanie wyborcze swoich pupilów. To dlatego jak tylko wybucha gdzieś wojna, można się spodziewać, że albo Ameryka zaogniała prowadzące do niej konflikty, albo teraz aktywnie finansuje i dozbraja jedną ze stron (czasem obie). Raczej nie należy się spodziewać, że wyśle na miejsce dyplomatów, bo po pierwsze prawie już ich nie ma, a po drugie pokój jest dla niej zdecydowanie zbyt mało opłacalny. Jednak nawet zakończona wreszcie wojna przynosi kolejne zyski: kontrakty dla sponsorowanego przez siebie reżimu zabezpieczone potężnym zadłużeniem w IMF oraz kontrakty na odbudowę infrastruktury, które wylądują przecież na biurkach „zaprzyjaźnionych” przedsiębiorstw.

Amerykańskie wojny mają w sobie również odcień wojen religijnych i to nie tylko dlatego, że najbardziej narwani prowojenni politycy, jak np. Lindsay Graham, wciąż używają tej frazy (np. w odniesieniu do wojny w Gazie[3]). Chodzi raczej o to, że toczą się one w imieniu reprezentowanej przez USA cywilizacji, stanowią zawsze konflikty o cały świat. Ameryka jest na permanentnej wojnie ze Złem. A Zło ma to do siebie, że jest kategorią dość pojemną i w sumie abstrakcyjną. Tym lepiej, bo oznacza to, że wojna z nim może trwać wiecznie, skoro nigdy nie będziemy w stanie określić nawet warunków jej zakończenia. Wystarczy więc wskazać Zło – terroryzm, narkotyki, przestępczość, autorytaryzm – a Ameryka zawsze będzie miała co robić.

Jak trafnie zauważył kiedyś Jean Baudrillard, Stany Zjednoczone wojują tak naprawdę z innością, dlatego „mogą sobie wyobrazić wroga i prowadzić z nim walkę jedynie wówczas, gdy postrzegają go na swój obraz i podobieństwo. Są jednocześnie misjonarzami i konwertytami własnego stylu życia, który triumfalnie projektują na świat. Nie potrafią wyobrazić sobie Innego, a tym samym prowadzić z nim wojny. Tym, z czym walczą, jest inność innego, a tym, czego pragną, jest zredukowanie inności, nawrócenie jej, a jeśli się im to nie udaje i okazuje się ona nieredukowalna (jak w przypadku Indian) – unicestwienie”[4]. To dlatego Ameryka nie eksportuje dyplomacji, ponieważ dyplomacja z konieczności odrzuca manichejską metafizykę, wchodzi w szczegóły, szuka pól porozumienia i zaczepia się na historycznym czy lokalnym konkrecie.

Tymczasem Amerykańska klasa polityczna i jej medialne otoczenie wie o świecie tylko tyle, że musi on być rządzony przez USA i udziela sobie tym samym bez żadnego zawahania licencji na modelowanie go podług własnych, ograniczonych wyobrażeń. A ponieważ skądinąd wie, że największy sukces propagandowy jaki odniosła wiąże się z pokonaniem nazistowskich Niemiec, każdy kolejny Inny musi być Hitlerem. Stany Zjednoczone zaszczepiają więc we własnych obywatelach oraz społeczeństwach znajdujących się w ich orbicie USA przekonanie, że zawsze stoją po stronie Dobra. Dlatego niczym w globalnym Dniu Świstaka nieustannie powtarzającym rok 1938 raz po raz muszą naprawiać błąd Neville’a Chamberlaina.

Tymczasem historia Ameryki Północnej jest o wiele dłuższa i o wiele mniej przyjemna. David Michael Smith, kolejny heretycki amerykański historyk, postanowił policzyć ilość ofiar jakie pozostawiły po sobie kolejne rządy USA. Książkę zbierającą te aż do znudzenia precyzyjne opisy zatytułował znamiennie – Endless Holocausts. Mass Death in the History of the United States Empire. Historię Stanów Zjednoczonych widzi on jako ciąg masowych mordów: rdzennych mieszkańców, afro-amerykańskich niewolników, robotników, mieszkańców kolonii i ofiar globalnej hegemonii USA czy wreszcie ofiar społecznych katastrof. Dla jego argumentacji istotne jest zauważenie, że kolejne masakry nie stanowią pobocznego wątku historii Ameryki czy mrocznego uzupełnienia jej potęgi, ale sam jej rdzeń. Owe „nieskończone holocausty były konieczne do wzrostu najbogatszego i najsilniejszego imperium w historii świata”[5]. Ogólną liczbę ofiar różnych przeprowadzonych przez USA masowych mordów Smith ocenia na 300 milionów.

Nie jest to bynajmniej odległa historia, którą można by łatwo uznać za moralnie i politycznie niebyłą. Jak pokazuje Blum i inni historycy badający to zagadnienie, między 1945 a 2000 rokiem USA przeprowadziły próbę obalenia ponad 40 rządów innych państw i zniszczyły ponad 30 „ludowo-narodowościowych ruchów walczących przeciw nietolerancyjnym reżimom”[6]. A przecież do tej listy w nowym tysiącleciu należałoby dopisać m.in. Jugosławię, Afganistan, Irak, Libię, Syrię, Pakistan, Ukrainę, nie wspominając o nieustającej próbie obalenia władzy w Rosji, której krwawe skutki oglądamy codziennie. Przeprowadzone przez Brown University badanie kosztów prowadzonej przez USA w ostatnich dekadach „wojny z terrorem” dowodzi, że jej ofiary sięgają około 4,5 miliona osób, do czego należy też dopisać między 38 a 60 milionów ludzi zmuszonych do migracji[7]. Słuchając nawoływań waszyngtońskich jastrzębi do eskalacji konfliktu z Iranem i Chinami można odnieść wrażenie, że najbardziej krwawe masakry mamy jeszcze przed sobą.

Uświadamiając sobie te spektakularne „dokonania” USA na linii krzewienia Dobra na świecie, można zadać sobie pytanie kto przy zdrowych zmysłach może jeszcze wierzyć w oficjalną wizję świata amerykańskiego imperium. Credo quia absurdum – wychowankowie katolickiej wiary dobrze wiedzą, że wiara nie znosi krytycznego myślenia. Do tego umiłowania niedorzeczności dochodzą jeszcze bardzo konkretne ekonomiczno-polityczno-militarne zależności, z których nie tak łatwo się przecież wyplątać. Niełatwo nawet tego chcieć. Kraje zachodnie ze względu na ekonomiczną i militarną potęgę USA, są zakładnikami tej niebezpiecznej fantazji. Dlatego system, w którym żyjemy jest w sensie geopolitycznym globalnym syndromem sztokholmskim, w którym zakładnicy bez pamięci kochają się w swoich porywaczach. Polacy w tym względzie wciąż nie wyszli jeszcze z fazy młodzieńczego zauroczenia i jako flying monkeys będą jako ostatni przekonywać pozostałych, że przecież brutalny ojciec tej dysfunkcjonalnej rodziny kocha wszystkie swoje dziatki najlepiej jak umie.

Święty kościół świętych ludzi

Zdolność zaszczepienia w swych wiernych trwałej kognitywnej dysydencji zbliża amerykanistyczną religię do tego, co znamy z polskiego, katolickiego podwórka. Nie ma takiej ilości skandali finansowych czy seksualnych, które mogłyby wpłynąć na autorytet instytucji kościelnych, które za każdym razem korzystają z trwałych powiązań z władzą, krótkiej pamięci społeczeństwa albo skuteczności własnych retorycznych sztuczek, by wyjść cało z opresji. Mit o amerykańskiej moralności funkcjonuje na podobnych prawach i żadna ilość bezsensownych i bezprawnych wojen, ani żaden poziom jawnych dysfunkcji amerykańskiego systemu politycznego nie jest w stanie go do końca obalić. Nawet popełniając podłe czyny obie te religie wciąż niezmiennie reprezentują moralny ideał. Jak pisał Gary Wills odnosząc się do propagandy amerykańskiej dobroczynności wobec innych krajów „wierzymy, że możemy dosłownie ‚zabić ich z życzliwością’, wymierzyć w nich broń w pogoni za obłąkańczą dobroczynnością. Gdy Ameryka znajduje się w swoim najbardziej altruistycznym nastroju inne narody powinny uciekać do swych bunkrów”[8].

Tak jak polski episkopat wciąż nie wstydzi się kierować do wiernych nauk o obyczajności czy moralnych powinnościach, tak też amerykańscy politycy nie mrugną okiem, gdy będą pouczać cały świat w kwestii praw człowieka masowo torturując przypadkowych więźniów w Guantanamo czy domagać się poszanowania suwerenności granic państwowych okupując nielegalnie jedną trzecią terytorium Syrii, z którego w biały dzień kradną ropę i zboże. W katolicyzmie jest na to świetne powodzenie: „święty kościół grzesznych ludzi”. To dzięki niemu nic, co robią przedstawiciele religijnej hierarchii nie jest w stanie naruszyć samej idei i założeń wiary ani autorytetu samej instytucji. Dlatego też wszystkie zbrodnie katolickich księży – jak zbrodnie amerykańskiego państwa – natychmiast zastygają w formę historycznej anegdoty. Czyli stają się faktem z przeszłości, może bulwersującym, ale zbyt starym, żeby ktoś ponosił za nie realną odpowiedzialność i żeby ich świadomość zmieniała jakkolwiek percepcję teraźniejszości.

Jak przekonują Roberto Sirvent i Danny Haiphong, „fantazję o amerykańskim ekscepcjonalizmie najlepiej rozpatrywać jako ‚podwójną fantazję’ amerykańskiej wyjątkowości amerykańskiej niewinności. (…) Staramy się pokazać wewnętrzne powiązanie między amerykańskim ekscepcjonalizmem z jednej a imperializmem, kolonializmem, kapitalizmem i białą supremacją (szczególnie rasizmem wymierzonym w czarnych) z drugiej strony. Mówiąc inaczej, uważamy, że nie można być oddanym feministą, anty-rasistą czy aktywistą pokojowym podtrzymując ideologiczne oddanie Stanom Zjednoczonym jako wyjątkowej, nadrzędnej, cywilizowanej i cywilizującej sile na rzecz dobra na świecie”[9]. Jeśli chce się zrozumieć, jak działa podporządkowanie imperialnej narracji trzeba zrozumieć nie tylko przemożną siłę hegemona, ale także jego umiejętność całkowitego odwrócenia swojego obrazu. 

Niewinność Ameryki jest jednym z jej podstawowych haseł misyjnych, nawet jeśli przekonuje do niej innych siłą czy ekonomicznym szantażem. To też kraj święty, choć trudno nawet powiedzieć, że jej historyczną misję realizują ludzie grzeszni. Grzeszni, to znaczy zadłużeni (moralnie i finansowo) są inni, którzy pokutują za nie bycie Ameryką. Natomiast szafarze jej świętości sami też są bez grzechu, czego dowodzi fakt, że żaden polityk, generał czy żołnierz nigdy nie odpowiedział za żadne zbrodnie popełnione przez Amerykanów w trakcie ich niezliczonych międzynarodowych misji. Nieledwie tydzień temu na Forum Bezpieczeństwa w Kijowie wśród oficjalnych gości był Wesley Clark (odpowiedzialny za nielegalne bombardowania Jugosławii w 1999) czy Condoleezza Rice (jedna z głównych architektek wojen w Afganistanie i Iraku). 

Dyżurni męczennicy

Jak każda religia wybraństwa amerykanizm mitologizuje również i wyolbrzymia swoje prześladowania. Stąd wszechobecny, tropiony niegdyś w Europie „antyamerykanizm”, czyli krytyka, normalne standardy stosowane do kraju, który uważa sam siebie za jedyny w swoim rodzaju. Jednak w oczach oburzonych taką postawą polityków i komentatorów urasta on niemal do kulturowej fobii albo choroby psychicznej, jak „histeria”, którą na przełomie XIX i XX wieku zamykano usta kobietom po to, żeby nie musieć ich słuchać. Anty-amerykanizm to ekstremizm, irracjonalne rozemocjonowanie, egzaltacja niedojrzałych i zepsutych dzieci. Ukryta opcja wiadomych sił.

W niczym amerykanistyczna religia nie jest równie skuteczna jak w przesuwaniu problemów politycznych na wygodne rejestry wojny kulturowej jakby zawsze chodziło o dyskusje o wyższości Ameryki nad innymi cywilizacjami w jakimś ahistorycznym, abstrakcyjnym bilansie. Ta specyficzna uraźliwość hegemona musi być rozpoznawalna dla każdego, kto obserwuje polityczne oddziaływanie kościoła katolickiego na instytucje państwa. Najmniejsze postawienie granic jego dominacji jest już nieledwie prześladowaniem podobnym do rzymskich igrzysk albo innych masowych zbrodni, których ofiarami (realnymi bądź wyobrażonymi) byli chrześcijanie. Tak właśnie utrzymuje się swoją hegemonię: uruchamiając spektakl oburzenia na wszystko, co mogłoby przywracać proporcje lub ślad autonomii skolonizowanym obszarom.

Inną wersją tego zabiegu – również nagminnie stosowaną przez katolicką hierarchię – jest odwracanie uwagi. Nie krytykuj Ameryki, zobacz co robią w Chinach, Rosji, Iranie, Korei czy gdzie tam jeszcze USA nie zmieniło władzy na przyjazną swoim elitom. Ten gest oznacza w domyśle: „kto będzie Cię chronił przed tymi potworami, gdy nieodpowiedzialnie osłabisz naszą dominację?” W ten sposób amerykanizmowi udało się zdegenerować dyskurs publiczny nie tylko w krajach zależnych, ale również u siebie. Tym bardziej istotne jest śledzenie krytycznych głosów z samego centrum, najczęściej o wiele bardziej świadomych założeń i kosztów przedsięwzięć, o których w Polsce dowiadujemy się jako ostatni i przyswajamy już w formie wielokrotnie zalegitymizowanej oczywistości.

Jak każdy kult, także i ten potrzebuje swoich innowierców, grupy, których „antyamerykańska” działalność będzie konsolidować resztę wokół odpowiednich dla oligarchii tematów. I znów, tak jak dla katolickiej hierarchii jest nie do pomyślenia, że istnieją ludzie, którzy chcą po prostu żyć nie oglądając się wiecznie na zdanie biskupów, tak też amerykanistyczni kapłani nie znoszą dobrze oznak samodzielnego myślenia. Każdy agnostyk jest dla nich po prostu zamaskowanym innowiercą. Wobec USA można być tylko wasalem albo wrogiem, nie ma czegoś takiego jak neutralność, nie istnieje na świecie więcej bytów niż dwa.

Religia pozoru

Żeby utrzymać w ryzach skrajny rozdźwięk między realnymi skutkami amerykańskiej polityki i jej obrazem jako wcielenia demokratycznych cnót, amerykanizm musi być przede wszystkim doskonale zorganizowanym kultem pozoru, czyli najlepszą maszyną propagandową jaką znała historia. Tylko tak można skutecznie utrzymywać wiernych w posłuszeństwie wobec Boga, w którego nie wierzy się nawet samemu. Tu znów widać analogię do kościoła katolickiego. Różnica między Ameryką jako figurą w propagandowej baśni a Ameryką realną jest jak dystans między ewangelicznym przykazaniem miłości a praktyką Kościoła z czasów Inkwizycji, wypraw krzyżowych czy pacyfikowania teologii wyzwolenia w Ameryce Południowej. Permanentna zamiana jednego poziomu na drugi pozwala na tyle zdezorientować podległe władzy zbiorowości, że wszystko to jakoś się klei.

Jak zauważył Parenti, system polityczny w USA – a myślę, że jest to zjawisko o wiele szersze – ma charakter dualistyczny i współistnieją w nim w istocie dwa równoległe systemy: „przyznawanie symbolicznych nagród społeczeństwu oraz faktycznych podarunków potężnemu biznesowi”[10]. Ten pierwszy to wszystko, co chętnie prezentuje się w mediach, o czym politycy i komentatorzy kochają nieustannie rozprawiać i na co wyborcy ostatecznie najchętniej się nabierają. To w symbolicznym rejestrze powstają epickie narracje, cywilizacyjne konfrontacje, opowieści o wzlotach i upadkach czy wielkim zbiorowym zrywie. Jak pisze Parenti „o faktycznym systemie rzadko się słyszy i mało kto zdaje sobie sprawę z jego istnienia”[11]. Bo to kwestia nudnych procesów, które dokonują się, gdy reflektory już wyłączono a kurz po wyborczym wyścigu dawno już opadł. Wtedy dochodzą do głosu realne wpływy, zależności, powiązania i przysługi, które nie obejmują nikogo, kto nie potrafi wejść do gry.

Skuteczność trwania tego systemu zależy oczywiście od utrzymania – tak wewnątrz, jak i na zewnątrz – mistyki amerykańskiej soft power, która jednak nie jest, jak zauważa Blum, „niepokalanie poczęta”[12]. Dzień po dniu pracują na nią całe zastępy specjalistów, które sprzedają nam obraz świata, w którym da się pogodzić demokrację ze światową dominacją, dostatek obywateli i 800 zagranicznych baz wojskowych, moralne standardy i tolerancję dla mniejszości z bezwzględnym mordowaniem dowolnie wskazanych przeciwników politycznych.

Tu szczególną, choć ambiwalentną rolę odgrywa amerykańska kultura. Działa w niej podobne rozdwojenie między realnym a wyobrażonym poziomem i podobne domniemanie niewinności. Z jednej strony, trudno znaleźć na przykład przemysł filmowy, który byłby tak jawnie podpięty pod propagandę państwową i interesy oligarchii. Z drugiej, wytwarza on równolegle gigantyczną taryfę ulgową ze strony widzów na całym świecie, którzy traktują często niedorzecznie prostackie przesłania jakby w istocie były one o wiele bardziej subtelne niż faktycznie są. Gdyby filmy polskie były aż tak nachalne, nikt nie brałby ich na poważnie.

Ciekawe jest jednak to, że przecież kultura amerykańska sama nie przestaje ostrzegać nas przed amerykanizmem i wytwarza najmocniejsze, najbardziej bezwzględne i precyzyjne formy jego krytyki. I to od bardzo dawna. Każdy kto widział choćby Pan Smith jedzie do Waszyngtonu Franka Capry z 1939 roku mógłby odnieść wrażenie, że sami Amerykanie nie wierzą już ani trochę w świętość własnego systemu politycznego. Niemal wszystkie tematy propagandy prześwietlają oni niemal na bieżąco, podobnie jak dekonstruują przypisane im gatunki narracyjne. A jednak wciąż nic się nie zmienia i amerykanistyczna kultura w swym najbardziej inwazyjnym kształcie funkcjonuje bez zarzutów.

Może rację miał Gore Vidal nazywając swoją ojczyznę Stanami Zjednoczonymi Amnezji i może to jej kult, bardziej niż kult naiwnego pozoru stanowi trzon jej religijności. Chodzi o amnezję tak głęboko uwewnętrznioną, że stojący przed tłumem dziennikarzy rzecznik administracji zapytany o masakrę cywilów w Gazie potrafi udzielać odpowiedzi współczującym tonem jakby zapominając, że reprezentowana przez niego administracja właśnie finansuje, ochrania i dozbraja tę operację. Powłoka zapomnienia spowija więc nie tylko przeszłość zamykając ją w formie religijnej baśni, której żadna wiwisekcja nie jest w stanie zrobić krzywdy. Również teraźniejszość, nawet zanim w pełni dojrzeje do tego, by się wydarzyć, już spowija iście mistyczna powłoka amnezji, znieczulenia i dezorientacji.

Nowe odczarowanie

Gdzie w tym wszystkim Polska? Co z tą Polską? Czy w tym wszystkim nie ucierpieli Polacy? Można sobie dworować, ale sytuacja kraju politycznie całkiem skolonizowanego przez USA nie jest zbyt ciekawa. Dziś jest to kraj bez alternatywy. W przestrzeni publicznej łatwiej sobie wyobrazić koniec świata (na przykład wojnę z Rosją), niż choćby śladową autonomię wobec polityki amerykańskiej. A w obliczu wiszącej nad nami możliwości zbrojnego konfliktu Wschodu z Zachodem jest to rzecz niezwykle groźna.

Postawieni przed alternatywą fałszywą, którą często retorycznie stawia się przed polskimi odbiorcami mediów, czyli wyborem między podległością USA a podległością imperium rosyjskiemu każdy wybierze kurs na Zachód. Nie po to przez dwadzieścia lat ćwiczono nas we wstydzie za swoją peryferyjność, żebyśmy teraz nie wiedzieli, gdzie leży kierunek naszych aspiracji. Problem polega na tym, że ów Zachód, do którego polscy politycy, dziennikarze i intelektualiści tak wzdychają nigdy naprawdę nie istniał. A już z pewnością nie istnieje dziś. A ta alternatywa jest najlepszym dowodem, że Polacy nie są w stanie myśleć o swoim kraju inaczej niż o czyjejś kolonii.

Nasza forma amerykanizmu przypomina już trwałe uzależnienie. Broń, którą kupujemy dziś od Amerykanów za miliardy dolarów ma uśmierzyć ból (czyli lęk przed zagrożeniem) a naprawdę wzmaga niebezpieczeństwo będące jego źródłem. Im lepiej jesteśmy uzbrojeni, tym mniej stajemy się bezpieczni, wyciągając z hekatomby w Ukrainie lekcję dokładnie odwrotną od właściwej. Nawet amerykańskie westerny uczą, że zastępca szeryfa ginie jako jeden z pierwszych.

Innym problemem jest to, że nie widać terapii odwykowej, która nie oznaczałaby potężnego syndromu odstawiennego. Jak trafnie zauważył Peter Gowan, amerykanizacja Europy doprowadziła do tego, że ta „będzie odróżnialna od USA tylko przez radykalizm swoich wewnętrznych rasistów, neo-faszystów i ksenofobów”[13]. Takie są konsekwencje kooptacji wszystkich sił do jednego euro-atlantyckiego projektu, okraszonego całkowitą dominacją kultury amerykańskiej wypierającej ślady rodzimych tradycji, zwyczajów a nawet nowoczesności. W Polsce liberalno-lewicowe elity w ogóle tego nie rozumieją, a skrajna prawica oferuje alternatywę pełną rasowych niechęci, historycznych konfliktów czy fascynacji rosyjskim nacjonalizmem.

Najbardziej zacofani wydają się postępowcy, którzy wizję rozwoju czerpią wciąż z drugoobiegowych publikacji neoliberalnej Ameryki albo importując najnowsze quasi-rewolucje z tamtejszych campusów. W świecie gruntownej transformacji systemowej, którą obecnie obserwujemy wciąż grają w grę aspiracji do mitycznej Ameryki nawet jeśli świadomie są wobec niej krytyczni. Lewica spełnia w tym scenariuszu rolę analogiczną do katolików z „kościoła otwartego”. To różne odmiany wierzących i niepraktykujących albo niewierzących, ale praktykujących, którzy pozorują krytyczność tylko po to, żeby potem niezmiennie przestrzegać niepisanych zasad podległości. Będą perorowali o strasznej Ameryce, ale potem pierwsi zaprowadzą dziecko do chrztu. Lewicy wciąż wydaje się bowiem, że mimo wszelkich błędów i wypaczeń to przy Ameryce i z Ameryką stoi się zawsze po stronie tej lepszej części ludzkości. Jak widać uwewnętrzniając własną podległość uwewnętrzniła także głęboki schemat kolonialny stojący u źródeł amerykanistycznego kultu.

Tymczasem trzeba sobie jasno powiedzieć jedną rzecz, choćby była ona trudna a dla wielu zapewne niemożliwa do zaakceptowania. Jakakolwiek postępowa, realnie emancypacyjna idea wyłonić się może tylko poza polem rażenia amerykanistycznej religii. A więc w naszym świecie powszechnej amerykanizacji, znaturalizowanej „demokracji dla nielicznych” będzie ona zawsze herezją. W obecnym kształcie samego systemu amerykańskiego oraz tego jak pomimo swego postępującego rozkładu wciąż trzyma w szachu większość świata, należy przypomnieć formułę Fredrica Jamesona, że „nie można zmienić czegokolwiek, nie zmieniając wszystkiego”[14]. Musimy zacząć odpowiadać za siebie nie oglądając się za bardzo na boki. A to oznacza, że trzeba zacząć naprawdę rozglądać się wszędzie. Pilnie potrzebna jest polityczna teoria polskiej autonomii a nie powtarzanie zaklęć z epoki, która właśnie mija.

Jak pisał Karl Marks w swoim projekcie krytyki „zadaniem historii, skoro rozwiał się nadziemski świat prawdy” jest „stworzyć podwaliny prawdy ziemskiej”[15]. Po przeprowadzeniu krytyki nieba, czyli mistycznych wzlotów nad szachownicą świata, trzeba wrócić na ziemię. Nie ziemię obiecaną ostatecznego panowania „demokracji”, która z realnie istniejących społeczeństw czyni trybiki w maszynie, ale tę ziemię, o którą nikt nie zatroszczy się i której nikt nie ocali za nas. Dopiero wtedy można będzie na serio, bez dźwiganego na plecach ciężaru przestworzy, zapytać na serio: „co dalej?”.

Część pierwsza eseju – tutaj


[1] Michael Parenti, Demokracja dla nielicznych, dz. cyt., s. 129.

[2] William Blum, Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower, dz. cyt., s. 25-26/720.

[3] Por. https://twitter.com/LindseyGrahamSC/status/1711928827318866331, dostęp 18 marca 2024.

[4] Jean Baudrillard, Wojny w zatoce nie było, przeł. Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006, s. 32.

[5] David Michael Smith, Endless Holocausts. Mass Death in the History of the United States Empire, Monthly Review Press, New York 2023, s. 22/2609.

[6] William Blum, Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower, dz. cyt., s. 54/720.

[7] Por. https://watson.brown.edu/costsofwar/files/cow/imce/papers/2023/Indirect%20Deaths.pdf, dostęp 18 marca 2024.

[8] Cyt. za: William Blum, Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower, dz. cyt., s. 82/720.

[9] Roberto Sirvent, Danny Haiphong, American Exceptionalism and American Innocence. A People’s History of Fake News – From the Revolutionary War to the War on Terror, Skyhorse Publishing, New York 2019, s. 42/1029).

[10] Michael Parenti, Demokracja dla nielicznych, dz. cyt., s. 402.

[11] Tamże, s. 403.

[12] William Blum, Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower, dz. cyt., s. 563/720.

[13] Peter Gowan, The Enlargement of NATO and the EU, w: Natopolitanism. The Atlantic Alliance since the Cold War, red. Grey Anderson, Verso Books, London-New York 2023, s. 93.

[14] Cyt za: Ajamu Baraka, Countering the Violence of Imposed Forgetting, w: Roberto Sirvent, Danny Haiphong, American Exceptionalism and American Innocence. A People’s History of Fake News – From the Revolutionary War to the War on Terror, dz. Cyt., s. 26/1029.

[15] Karl Marks, Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa, dz. cyt., s. 8.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *