Czy teksty z, o i wokół podróży nie są przypadkiem tym gatunkiem pisania, który stał się dziś nieodwołalnie zawstydzający? Wszystkie te ego tripy na wycieczkach, narcystyczne instant rozpoznania i filozofie sklecone z doświadczeń powierzchownych i odbytych w nazbyt laboratoryjnych warunkach – kto chciałby jeszcze coś takiego pisać? To format z góry skazany na porażkę, tym bardziej dotkliwą, że prawdopodobnie nie zauważoną przez autora.
A jednak. Czy nie jesteśmy w jakimś głębszym sensie turystami wszędzie? Czy nie jesteśmy tutaj w ogóle – cokolwiek owo „tutaj” konkretnie znaczy – na chwilę i zanim cokolwiek na dobre zrozumiemy, będzie już późno na wnioski? Może to właśnie podróże wyzwalają potrzebę tej przyspieszonej refleksji, wyrabiają refleks na własne przemyślenia? I w tym sensie pisząc o tym, co przydarzyło nam się „gdzie indziej” próbujemy de facto opisać właśnie jakieś „tutaj”, którego rozpoznawalność na co dzień niknie pod naporem rutyny?
*
Człowiek musi się wszystkiego w życiu nauczyć. Również kochania. Morał tej piosenki słyszę w nadmorskim barze dla turystów. Mnie to niby denerwuje – „po jakie licho wlec się na drugi koniec świata, skoro i tak słucha się coverów Adele?” – ale z drugiej strony siedzę tu przecież jak inni, i nawet mi się podoba. Widok piękny, jedzenie świetne i jeszcze melodie, które znam. To taka „Azja” z kolorowej ulotki, doskonała dla tych, którzy jak ja zadowalają się powierzchnią.
Można powiedzieć, że kocham Azję miłością pożyczoną, z drugiej ręki, która rozwija się wyłącznie „do towarzystwa” innej osoby, która kocha Azję naprawdę, we własnym imieniu. I z tych dwóch miłości – mojej do tej osoby i tej osoby do Azji – wyrosła jakaś wspólna układanka. Ale bynajmniej nie umniejszam jej roli. Ja od tej Azji nic nie chcę i niczego nie oczekuję. Nie zdobywam, nie wymagam. Niczego nie „zaliczam”, żeby potem chwalić się kolekcją trofeów. Swobodnie odkrywam coś, co i tak jest „moje” tylko okazjonalnie, wręcz przypadkowo. Nawet piszę ogólnie – “Azja”, bo dla mnie to jedna długa fala, która zawiera w sobie tysiąc nurtów, ale i tak z niczym nie da się jej pomylić. Jest jedna, choć jest ich tak wiele.
*
Wiem, że ta piosenka z mądrością jak chińska wróżba jest coverem, ale nie wiem czego. Nigdy chyba nie słyszałem oryginalnego utworu, jego istnienie wydaje mi się całkiem nieistotne. A skoro mowa o podróbkach to tutaj w Azji mamy do czynienia z ciekawą anomalią: podróbki jeszcze wcześniejsze niż sprzedawany na Zachodzie „oryginał”. Wiele z firm odzieżowych – również tych dla turystów profesjonalnych i wyczynowych – produkuje towary w krajach azjatyckich, a w niektórych sklepach sprzedaje się je jeszcze zanim trafią na oficjalne witryny prawowitych marek. Mają status podróbki, ale właściwie są bardziej autentyczne niż to, co rzekomo podrabiają. Ta figura autentyczności w podwójnym wyobcowaniu, w zapośredniczeniu i zagubieniu jest też w sumie figurą podróży.
*
No ale na innych turystów nie reaguję zbyt dobrze. Bardzo chciałbym zapomnieć, że jestem jednym z nich. Poszukiwanie dystynkcji, odróżnienia, wśród mas ludzi, którzy przyjechali tu po zestandaryzowane przeżycia to prawdziwy temat rzeka. Wszyscy patrzą po sobie jak przedstawiciele wrogich plemion nie zdając sobie sprawy, że dla lokalsów jesteśmy nierozróżnialni i że mają rację.
*
Przeprawiając się przez drobną przełęcz między dwiema plażami podążam za młodą dziewczyną, wyraźnie przerażoną niezbyt stabilnymi, drewnianymi schodami. Wokół skaczą małpki, które są oczywiście atrakcją, ale chwilami zachowują się tak śmiało, wręcz wyzywająco, że wywołują pewnie dodatkowy niepokój. Spostrzegam, że ta aż nazbyt ostrożna, przypadkowa towarzyszka przeprawy ma wytatuowaną na ręce dewizę: Stay wild. I trochę, a nawet bardziej niż trochę, nie umiem tego połączyć z jej bojaźliwym zachowaniem. Zaczynam kombinować: może napisała sobie stay, bo zaczęła czuć, że powoli nastoletnie szaleństwa mijają i w zalewie powtarzalności codziennego życia trzeba zachować w sobie młodzieńczą energię? Ale samo to rozpoznanie jest już chyba z konieczności objawem jej utraty, a przynajmniej obawy, że żywotne siły opuszczają nas nieuchronnie i człowiek się niestety cywilizuje. Jest też inna możliwość: taki napis retroaktywnie nadaje dziką przeszłość komuś, kto niekoniecznie musi ją faktycznie posiadać. Ale w oczach postronnego obserwatora, na przykład moich, zyskuje w ten sposób powab osoby z bogatym doświadczeniem. A z drugiej strony czemu mamy wciąż zostawać wild, czemu się trochę nie udomowić? W końcu najdrobniejsze oznaki dzikości naszych ewolucyjnych przodków raczej wybijają nas ze strefy komfortu? Może ta dzikość serca jest w istocie pułapką i trzeba sobie ją wytatuować, żeby obłaskawić jednego z demonów naszej ideologii i w końcu oddać się własnej bojaźliwości? A gdybym ja miał sobie wytatuować takie memento, to jak by ono brzmiało? I w jakim języku?
*
Nie było łatwo wspiąć się na tę górę. Na samym szczycie stoi jedna z buddyjskich Wat, wokół której roztacza się piękny widok na okolice. Ale zanim dostąpi się tej łaski, trzeba pokonać ponad tysiąc dwieście stopni w niezłym upale. A ja nie znajduję się w życiowej sportowej formie. No więc jest to ciężkie i denerwujące, po jednej dziesiątej mam dosyć, żar się z nieba leje, ja odkrywam, że wszystko mam na opak: spodnie nieprzystosowane, buty fatalne, plecak za ciężki, wody za mało. No ale jakoś się wspieramy w gronie najbliższych a nawet nieznajomych (na ostatniej prostej jakiś starszy pan mówi do mnie jak jakiś dobry duch: „to już zaraz, dasz radę”) i w końcu jesteśmy. Piękny złoty Budda siedzi nieruchomo i podziwia naturę. Robimy zdjęcia, trochę się wygłupiamy. Jedną z atrakcji jest odcisk stopy samego Siddarthy. Wygląda na to, że nosił jakąś dwudziestkę albo siedemdziesiątkę na nasze zachodnie miary.
Ale co innego zwraca moją uwagę. Trochę starsza od nas para, chyba z Niemiec, wydziarana, młodzieżowa, wspina się do tego biednego Buddy i między jego dwa palce – kciuk i wskazujący – wtyka mu monetę. Zadowoleni robią zdjęcia i idą sobie z powrotem w dół. Ja zostaję i próbuję rozwikłać tę cokolwiek denerwującą zagadkę. No bo gość medytuje i jak rozumiem trzyma tę dłoń tak jak trzyma, żeby przy okazji utrzymać skupienie, medytacyjny nastrój, a w tym upale nie jest to zbyt łatwe. A te zachodnie świry mają na to tylko taką reakcję? I obruszam się oczywiście najpierw na nich (że to świętokradztwo), potem na siebie (no bo kim ja jestem, żeby się na nich oburzać, przed chwilą sam z siebie idiotę robiłem), ale obrazek jak stał tak stoi mi w głowie.
Ten gest Buddy nazywa się Mudra Witarka i symbolizuje intelektualne poszukiwania oraz przekazywanie mądrości, na przykład w formie dyskusji. I wszystko się zgadza, państwo spełnili dobry uczynek wyrażając naszą kolektywną nieświadomość. No bo czy nie jest tak, że my, ludzie z Zachodu (powiedzmy, że się jako Polak zaliczam, choć nie wiem co na centrala) mamy reszcie świata do zaproponowania już właściwie tylko naszą kasę? Czy to nie jest właśnie nasz wkład w dyskusje i nasza mądrość głoszona chcąc nie chcąc w każdym azjatyckim zakątku. W dodatku jest to mądrość w zaniku, nauka zapomniana, bo z tą kasą u nas coraz marniej a i perspektywy raczej nie są zbyt ekscytujące. Czy ta nasza waluta przerywa komuś medytację, ośmiesza symbolikę, narusza świętości – nie ma znaczenia. Płacimy, więc wymagamy. I tak dobrze, że nie kazaliśmy temu całemu Buddzie złazić do nas na dół albo nie zbudowaliśmy mu pod nosem McDonald’sa.
*
Ale jeśli sądzić po ilości zoperowanych plastycznie twarzy, jaka miga tu na deptakach i plażach, człowiek Zachodu przestał się już podobać nawet samemu sobie. Jak więc może rozpoznać się w obcym i wrócić do siebie – jak każe romantyczny schemat podróży – skoro ani on, ani ten inny nie są już po prostu sobą? Ale wówczas z dramaturgii podróży zostaje czysta konsumpcja. Tu w Tajlandii nikt niczego już nie udaje, nie ukrywa, że pożera świat jak domowy posiłek byle był tańszy i wygodniejszy niż na co dzień? Konsumujemy już nie tylko widoki, krajobrazy, kulturę, religię, ciała i rozrywki, ale i samych siebie konsumujących to wszystko i chwalących się reszcie świata do jakich to pięknych miejsc nas przywiało.
Może dlatego – skoro konsumpcja zawsze generuje więcej braku im więcej zawłaszcza dla siebie – miłość do Azji naznaczona jest utratą, pozostaje fundamentalnie melancholijna? Ja w tym upale rozumiem dopiero, co znaczy przemijanie, bo tu wszyscy wydają się z tym pogodzeni. A i o życiu w tej buzującej naturze, w indonezyjskich feeriach soczystych zieleni nie da się zapomnieć. Im mocniej czujesz, że żyjesz tym jaśniej widać, że wszystko to w końcu zaniknie, rozpłynie się w niebyt, który równie dobrze może być jasny i ciepły jak tutejsze plaże.
*
Dlaczego oczekujemy od tropików (ach te słowa, te nieśmiertelne smutki!) autentyzmu, zakonserwowanej inności? Czy nie chodzi o to, żeby utrzymać w ten sposób ich obraz poza nowoczesnością, symbolicznie odmówić udziału w procesie modernizacji? To dlatego państwa zachodnie najbardziej kochają bronić małych grup zagrożonych kulturową lub polityczną śmiercią, ale nie lubią państw, które mogłyby mieć własne żądania, własne interesy i swój rozum. I dlatego konsumujemy raczej pejzaże niż konflikty społeczne, raczej morską wodę niż wybory do parlamentu. A na Bali wszystko w kolorowych flagach, pojedynek spadkobierców historycznych katastrof. Sukarno i Suharto nie mylą się tu nikomu.
Ale ja w sumie też nie czytam o tej Azji zbyt dużo, zwłaszcza odkąd zacząłem tu przyjeżdżać. Jakbym starał się ją przed czymś chronić albo może ocalić dla siebie ten wyimaginowany ahistoryczny azyl, w którym bez konsekwencji można się napatrzeć, nasłuchać i najeździć skuterem.
*
Masowa turystyka to katastrofa. Wiadomo. Niejedna, z którą przyzwyczailiśmy się żyć i to nawet we względnej zgodzie. Ale tu dopadają mnie myśli, których oficjalnie nie lubię i staram się cenzurować, ale są. No bo bez tych turystów, bez tego wyzysku zapośredniczonego przez masowe podróże z całego świata, tutaj wcale nie musiałoby być lepiej. Wystarczy pogadać z masażystami na Goa czy z kierowcą z Ubudu, żeby usłyszeć, że w trakcie pandemii przymierali głodem i modlili się o jak najszybszy powrót odwiedzających.
To w sumie znajoma dialektyka zgodnie z którą, żeby przetrwać, trzeba podtrzymywać struktury wyzysku, dynamikę utrzymującą nas na granicy przetrwania. Obieg zamknięty.
Czy w tym sensie również my, wciąż względnie przy kasie, podajemy sobie ręce z uciśnionym ludem Azji? Przecież te same zasady rządzą też naszą codziennością. Pytam taksówkarza czy widział kiedyś śnieg. Nie, nigdy nie wyjechał poza Bali. „No money, sir”. Tyle spekulacji.
*
Nigdzie nie widziałem takich korzeni. Dumnie rozpostartych na powierzchni, wyeksponowanych, czasem wysokich na pół metra. Przypominają się nieprzytomnie poplątane i wystawione na widok publiczny kable, które ozdabiają ulice. Nikt nie kryje tu zaplecza, pełna jawność prowizorki – to kojarzę z Azją, jej „niewinnością” w moich oczach. To dlatego być może w Tajlandii nie sposób znaleźć kubłów na śmieci. Wszystko i tak jest częścią jednej rzeczywistości. Tak jak wiążą kable, tak też jeżdżą po ulicy. Ruch lewostronny, którego nauczyłem się w praktyce omijając teorię, staje się nieodróżnialny od tego osobliwego stylu prowadzenia pojazdów. Nigdzie chaos nie wydaje mi się bardziej bezpieczny. Azjaci są kierowcami troskliwymi, uważnymi, ale nie sposób przewidzieć co zrobią.
Przypominam tu sobie tekst Georgesa Didi-Hubermana o radykalizmie i obserwowaniu korzeni w Brazylii. Bo przecież radix to „korzeń”. Ale w eseju kwestionuje on schemat poszukiwania korzeni jako trwałej podstawy, punktu wyjścia dla jakiejś stabilnej tradycji. Korzenie występują zawsze w liczbie mnogiej, wiją się i plączą nie pozwalając dotrzeć do żadnego początku, żadnego wspólnego, pojedynczego źródła. Dlatego też nie ma powrotów do korzeni tak jak nie ma powrotu do przeszłości, nawet jeśli można czuć się z nią jakoś związanym, a nawet nie umieć się od niej odciąć. Ale o autorytecie Początku najlepiej zapomnieć, bo i znika w nim to, co jest naprawdę radykalnego w korzeniach. „Nie wracam więc do korzeni (przeszłości), to raczej korzenie wyłaniają się pod moimi stopami, aby radykalnie zmodyfikować moją drogę (ku przyszłości)”[1] – pisał Didi-Huberman.
Tu, w mojej Azji, jest tak samo. Wszystko się ze sobą plącze, wikła mnie w swoje odnogi, ale pozostaje fantastycznie nierozwiązane i niezobowiązujące, donikąd konkretnie nie prowadzi. A jest tu w brud wszystkiego – religii, języków, tradycji. To kipiąca od nadmiaru natura strzeże również tego dziwnego ukorzenienia, które staje się moim udziałem. Nie że jestem w tej Azji zakorzeniony, nic bardziej mylnego. Nie zostaję też wykorzeniony z ojczyzny – Boże broń! Raczej dostrzegam – tu z tego miejsca – jak szeroki i bogaty jest świat i że na co dzień tkwię w perspektywie tak wąskiej jak niektóre z otaczających mnie tu skalnych przesmyków. To tutaj widzę jak zbawienne mogą być te „konieczne perturbacje”[2], bez których trudno byłoby się wybrać w jakąkolwiek podróż. I że można te ciągłe zaburzenia, kołowrót coraz to nowych przeżyć, traktować z szacunkiem i spokojem. Nawet ci turyści już mnie tak nie denerwują, gdy pomyślę, że oni też wszyscy razem i każdy z osobna lądują tu z własnym wyobcowaniem i że po powrocie znów wcielą się w przepisaną im na miejscu karmę. Może podróżujemy – ale i piszemy – właśnie po to, żeby się tak ukorzenić? Nie żeby wrócić do siebie niczym Duch Świata po historycznych przygodach, ale wrócić na ziemię, właśnie tu, gdzie nas przed chwilą nie było i za chwilę znów nie będzie?
*
Żeby dobrze stać na ziemi – wie to każde drzewo – trzeba mieć jak najwięcej korzeni. Im bardziej powikłanych tym lepiej. To wszystko, co pamiętasz z wakacji? Musiało być nudno. Tyle mogę. Najtrudniej pisze się o tym, co się kocha, a co dopiero gdy nie do końca własną miłością? Większość z tych rzeczy i tak jest milczeniem – może przerywanym chórem cykad albo wieczornym zawodzeniem gekona – i nie da się sfotografować. Nic wielkiego. Byłem w Azji. Byłem na ziemi.
[1] Georges Didi-Huberman, Radical, radiculaire, w: tegoż, Aperçues, Minuit, Paris 2018, s. 178.
[2] Tamże, s. 179.