W Warszawie widać dziś więcej flag Ukraińskich niż Polskich. Zdecydowanie. Niebiesko-żółte barwy znajdują się dziś na murach miast i wallach mediów społecznościowych. Zdobią loga towarów, herby instytucji publicznych, garnitury dyplomatów i plecaki młodzieży szkolnej. Wydaje się, że wszyscy zgodziliśmy się zostać Ukraińcami, fenomen ten przebił wszystkie dotychczasowe akcje zbiorowej identyfikacji w rodzaju „I am Charlie Hebdo” czy „I can’t breathe”. Cała Polska pokryta jest więc barwami wschodniego sąsiada. Wiadomo, że Polakom takie rzeczy nie przychodzą łatwo, więc skoro postanowili jednogłośnie oddać swoją przestrzeń symboliczną Innemu, to trzeba się zastanowić co takiego się stało i co właściwie znaczy dziś ten symbol. Nie chodzi więc o to kim są Ukraińcy i co wiemy o Ukrainie, ale co komunikuje to wszechobecne i reprodukowane w nieskończoność znaczące. Co mówi o nas i o naszym społecznym fantazmacie. Ponieważ ten fenomen nie ogranicza się bynajmniej do naszego kraju, przyjrzenie się nowym funkcjom znaczącego może dać wgląd w szersze mechanizmy, których jesteśmy świadkami czy uczestnikami.
*
„Ukraina” jest przede wszystkim znaczącym radykalnego otwarcia, prawdziwie rewolucyjnego potencjału reorganizującego naszą społeczno-polityczną rzeczywistość. Tak jak konflikt za wschodnią granicą może przynieść całkiem nieobliczalne, wręcz apokaliptyczne skutki, tak też „Ukraina” przeorała przestrzeń symboliczną, stając błyskawicznie w samym jego centrum. Z pewnością żadne wydarzenie polityczne ostatnich dekad nie może równać się z obecnym konfliktem pod względem kumulacji zbiorowej uwagi i emocjonalnej intensywności towarzyszących mu przekazów. Chyba tylko pandemia Covid-19 równie głęboko przemodelowała nasze społeczno-polityczne współrzędne, ale brakowało w niej symbolu, wokół którego tak wielkie rzesze ludzi mogłyby przeżywać wspólne emocje.
Znaczące to sprawia, że rzeczy dotychczas niemożliwe, nie do pomyślenia, stają się nagle możliwe – a nawet realne i to w trybie natychmiastowym. Obcy przybysze dostają na akord pesele, prawo pobytu, otwierają się granice, hotele zamiast windować ceny za luksusowe usługi dają schronienie potrzebującym, korporacje niosą pomoc i obniżają (oficjalnie) skalę swoich zysków, instytucje kultury wszystkie zajmują się pomocą swoim kolegom po fachu. Polskie domy otwierają się masowo na uchodźców, a zwykli obywatele spędzają całe tygodnie na nieodpłatnym wolontariacie. Nawet państwo polskie nie rozpadło się pod wpływem tak masowej imigracji, choć jeszcze przed chwilą próbowano nas przekonać, że sześć tysięcy osób na granicy polsko-białoruskiej zagraża naszej suwerenności. Teraz mamy półtora miliona uchodźców z Ukrainy i nic się nie zawaliło.
Oczywiście, radykalne otwarcie nie oznacza wszechmocy; nie istnieje być może znaczące otwierające wszystkie zasklepione dyskursy, obchodzące wszystkie przeszkody uprzedzeń, ignorancji, ksenofobii. Dlatego „Ukraina” niewiele pomogła uchodźcom z innych krajów, którzy na polskim pograniczu wciąż cierpią prześladowania ze strony straży granicznej i aparatu państwa. Tak jakby żaden masowy zryw będący wyrazem autentycznej zbiorowej solidarności nie był w stanie przebić zasieków rasizmu wpisanego w obecny ustrój Rzeczypospolitej. Jemeńczykom, Afgańczykom czy Syryjczykom po prostu wciąż można kazać umierać, nawet jeśli dworce, świetlice, magazyny, teatry czy galerie zmieniły się w punkty przyjęć dla uciekających przed wojną Ukraińców. To radykalne, prawdziwie schizofreniczne pęknięcie w samym środku naszej codzienności będzie miało z pewnością długotrwałe skutki.
„Ukraina” oznacza także błyskawiczną jednomyślność w kwestii sprawiedliwości. Prosty, moralny odruch zrozumienia dla ofiar i potępienia najeźdźców. Co ciekawe, oznacza to także wyciąganie bardzo konkretnych i namacalnych konsekwencji z tej jednoznacznej oceny. Znaczące to stanowi symbol świata, w którym zbrodniarzy można natychmiast napiętnować i ukarać, a dla cierpiących ofiar domagać się zadośćuczynienia i publicznej konsolacji. Szkoda, że dotychczas nie żyliśmy w takim świecie. Wyobraźmy sobie, że żyjemy w czasach, gdy na przykład George W. Bush, Dick Cheney i Donald Rumsfeld odsiadują długie wyroki za zbrodnie wojenne, a Barack Obama wraz z Joe Bidem zamieszkują sąsiednie cele za wprowadzenie programu tortur i masową śmierć cywili rozstrzelanych przez drony. Pomyślcie jak żyłoby się w rzeczywistości, w której eksploatujące od lat dawne kraje kolonialne korporacje zostały już dawno rozwiązane a ich dochody przekazane dzieciom z krajów, w których bogactwo zasobów naturalnych od wieków stanowiło prawdziwe przekleństwo. Znaczące „Ukraina” oznacza możliwość takiego świata, a nawet domaganie się, aby stał się on tu i teraz, natychmiast, naszą rzeczywistością. Dlatego wydaje się, że należy czytać jego ukryty przekaz, który nie ogranicza się do obrony jednego kraju przed agresją innego, ale domaga się nazwania stosunków między narodami od nowa. Tak chyba należy rozumieć dumny powrót kategorii imperializmu na łamy prasy i Internetu, słowa dotychczas obecnego jedynie w wypowiedziach osamotnionych i wyśmiewanych krytyków zbrodni USA.
*
Ale znaczące „Ukraina” nie jest niestety tylko otwierające, prawdopodobnie nie może takie być mimo swego utopijnego ładunku. Jego uniwersalizacja, sprowadzenie do roli powszechnie rozpoznawalnego emblematu wypiera wiele znaczeń, które do niedawna określały Ukrainy jako kraj, system polityczny czy społeczeństwo. Część realnego świata, mówiąc inaczej. Pod tym nowym, spotęgowanym znakiem całkowicie znika polityczność, dowodząc być może po raz kolejny, że wojna jest przestrzenią niemal absolutnie postpolityczną, w której wszelkie spory i konflikty muszą zostać usunięte z pola widzenia na rzecz realnego boju z zewnętrznym wrogiem. Ale efekty tej operacji nie są budujące. Pojawiła się bowiem silna potrzeba tabuizacji Ukrainy zamienionej w niebiesko-żółte godło zamykające wszelką możliwość debaty i niezgody. Na przykład jeszcze kilka tygodni temu można było rozmawiać o tym, że jest to kraj pogrążony w głębokiej korumpcji, gdzie większość kluczowych instytucji państwa funkcjonuje poza kontrolą społeczną, a powiązani z władzą oligarchowie realizują podejrzane interesy bez większych przeszkód. Dziś ten radykalnie antydemokratyczny wymiar życia społecznego Ukrainy zastąpił znak uniwersalnej jedności i solidarności opresjonowanego ludu. Czy w tej zgodzie jest jednak miejsce na sprzeciw wobec polityki jej aktualnych władz? Prezydent Zełenski odpowiedział na to pytanie zawczasu zawieszając działalność kilkunastu partii opozycyjnych i ujednolicając przekazy medialne pod parasolem rządu[1].
Tych zblokowanych narracji, do niedawna szeroko obecnych i poważnie dyskutowanych, jest więcej. Media całego świata ukazywały problem rosnącej obecności grup neo-nazistowskich w Ukrainie i ich przenikania do szeregów armii. Wielu znamienitych analityków stosunków międzynarodowych a także dyplomatów powtarzało, że zacieśnianie sojuszu Kijowa z NATO może doprowadzić do autentycznego konfliktu zbrojnego. Wśród nich znaleźli się m.in. dzisiejszy szef CIA William J. Burns czy… Joe Biden. Dziś te tematy stały się absolutnym tabu, a wspomnienie o nich grozi natychmiastową klątwą i stygmatem putinowskiej propagandy. W tym sensie „Ukraina” stała się narzędziem głębokiej cenzury publicznego dyskursu, chociaż ma zarazem oznaczać kruchość demokracji zagrożonej autorytarną inwazją. W jednym z niedawnych artykułów dziennikarz wiodącej gazety na polskim rynku na poważnie zadał pytanie „Czy to jest odpowiedni czas na krytykę Zełenskiego?” Pokazuje to jak łatwo w ferworze wojennej gorączki można zapomnieć o elementarnych powinnościach dziennikarskich.
Cyrkulacja tego znaczącego ma jeszcze jeden dość perwersyjny wymiar. Ponieważ nie wolno rozmawiać o rozszerzeniu NATO, ani wspominać podwójnych standardów w traktowaniu zbrodni wojennych popełnionych w Iraku, Afganistanie, Libii, Syrii, Somalii czy Jemenie przez wiodący kraj sojuszu, wydaje się, że również obecność uchodźców na polsko-białoruskiej granicy stała się dodatkowo enigmatyczna. Bo skąd oni się tam właściwie wzięli? Z wojen wywołanych przez Amerykę? Z bezprawnych inwazji na suwerenne państwa? Tego powiedzieć nie wolno. Tylko, że w ten sposób milcząco przyznajemy, że istnieje jakaś różnica między ofiarami na dwóch granicach naszego kraju, że dzieli je jakaś niewypowiadalna przepaść. W konsekwencji jednak milcząc o hipokryzji Zachodu, który teraz stroi się w szaty obrońców praw, które przed chwilą – ba nawet teraz – łamie bez żadnej żenady, zgadzamy się, że jednym można pomagać, a innych wysyłać na śmierć w lesie. Używane w ten sposób znaczące „Ukraina” domaga się w pewnym sensie wybielania zbrodni tych, który przynależą do naszego obozu. I tu jego utopijny wymiar zderza się z jego wymiarem ideologicznym, charakterystycznym dla totalnego konfliktu.
*
Wojna nie sprzyja też myśleniu, tak jak nie sprzyja polityczności. Niszczy je jeszcze szybciej niż równa z ziemią budynki czy obraca w pył mosty. Trudno zachować krytyczną trzeźwość umysłu w obliczu przemożnego lęku i poczucia, że znany nam świat właśnie obraca się w niwecz i nie wiemy, co z nim dalej będzie. Współczucie ofiarom napaści też nie sprzyja dzieleniu włosa na czworo, szukaniu ukrytych i złożonych zależności. Ale poziom odrealnienia zbiorowej wyobraźni może jednak zaskakiwać, zarówno jeśli chodzi o skalę, jak i prędkość tego procesu. Restytucja militarnego i patriotycznego, wręcz plemiennego dyskursu dokonała się błyskawicznie i to w poprzek politycznego spektrum. Wszyscy nawrócili się na język, którym część – zwłaszcza ta na lewo od centrum – do niedawna wyłącznie gardziła.
„Idi na chuj”. Wszyscy kochają ten desperacki akt odwagi. Wielki gest w obliczu pewnej śmierci. Najpierw zamieszczali na swoich profilach, potem w nieskończonych przetworzeniach wplatali w kolejne akty antyrosyjskiej retoryki. Nikomu też nie wydaje się przeszkadzać, że ten akt nigdy się nie wydarzył. W Warszawie znaleźć można anty-putinowskie banery, które zawierają to stwierdzenie. To że wojna niszcząc zastany świat niszczy też podział na realność i fikcję wydaje mi się całkiem zrozumiały. Ale zastanawiające jest to jak wygodnie nam w tych opowieściach, jak ich fałszywość nie wywołuje w nas dyskomfortu. To którą wojnę najchętniej byśmy przeżywali? Czy nie właśnie tę, w której Wyspa Węży, jako wydarzenie, istnieje a przestrzeni powietrznej nad stolicą broni dzielny, choć również wymyślony, Duch Kjowa? Spotkałem się nawet z argumentem, że jeśli te historia są fałszywe to „tym lepiej”. Bo tak doskonale opisują faktyczną sytuację. Naprawdę? Czyli następne też od razu weźmiemy za dobrą monetę czyniąc z nich symbol lub metaforę bez względu na to czy mają pokrycie w rzeczywistości? Dla mnie to nic innego jak deklaracja gotowości na przyjęcie propagandy, na uznanie, że istnieje nobliwe kłamstwo, w które słusznie jest wierzyć w imię określonego celu. Nie jest to deklaracja prodemokratyczna. Bo gdzie zaczyna się proces, w którym i te cele wyznaczamy w oparciu o własne urojenia? Obawiam się, że znaczące „Ukraina” stanie się furtką do takiej zbiorowej halucynacji.
*
A jak jest psychodynamika polskiej pomocy? Nie będę powtarzał oczywistości, wszyscy widzą co się dzieje. O powszechnym zrywie i o imponującej skali solidarności napisano już cały ocean znaków. A co jest pod spodem? Polacy lubią myśleć o sobie jako pełnoprawnych Europejczykach i nareszcie mogą takich odegrać wobec ubogich krewnych z niszczonej przez wojnę Ukrainy. Wielkoduszność jest też zawsze paliwem dla uczuć narcystycznych. Noszone tygodniami naklejki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nauczyły nas, że Polacy lubią swoje przywiązanie do znaczących dobrego uczynku. Na pewno czujemy się trochę lepsi, choć w sumie nie okazujemy tego bardziej niż byśmy mogli biorąc pod uwagę okoliczności. Nareszcie możemy być nie pomostem do wschodu dla zachodu tylko odwrotnie.
A może Polacy w „Ukrainie” i poprzez „Ukrainę”, chcą powtórzyć swój proces integracji z Zachodem wmawiając sobie, że gdyby dostali kolejną szansę wszystko potoczyłoby się jak należy, czyli bardziej przypominało tę utopię, w którą masowo uwierzyli w latach 90? W ten sposób starają się egzorcyzmować własną katastrofę ostatnich dekad. Poczucie klęski o nieznanym do końca źródle. „Ukraina” oznacza fantazję o integracji oderwaną od jej realności, która dla Polaków raczej nie jest zachwycająca. Z pewnością nie przysłużyła się państwu, które dziś z nie zostałby w ogóle przyjęty do Unii.
Jest jeszcze jedna możliwość. Może dzięki temu konfliktowi Polacy mogą wreszcie poradzić sobie z własnym ambiwalentnym stosunkiem do wschodnich sąsiadów, z resentymentem wobec sowieckiej przeszłości? Mogą dokonać rozszczepienia na dobrego Ukraińca i złego Rosjanina i za pomocą tego cięcia rozstrzygnąć coś, co od wieków nie daje im spokoju. Pogodzić własną europejskość z przywiązaniem do wschodnich peryferii. Tak należałoby tłumaczyć ochocze przystąpienie instytucji kultury i wielu twórców do bojkotu kultury rosyjskiej przy jednoczesnym wzmożeniu zainteresowania ukraińską sztuką, literaturą czy filmem. Wydaje się, że wreszcie zaczęliśmy dostrzegać różnicę między nimi wyzwalając się tym samym od imperialnego splecenia ich ze sobą pod kuratelą rosyjską. I choć sam pomysł na to, żeby udowadniać swoją moralność przez nie słuchanie Czajkowskiego i nie czytanie Tołstoja wydaje się charakterystycznym dla dynamik internetowych baniek idiotyzmem, długotrwałe efekty tego rozdziału mogą się okazać bardzo twórcze.
Jednak to rozszczepienie może mieć opłakane konsekwencje. Ponieważ Polacy wyprojektowali wszystkie najlepsze cechy własne na Ukraińców, nieuchronnie czeka ich spore rozczarowanie. Nie dlatego bynajmniej, że z naszymi sąsiadami cokolwiek jest nie ok, ale po prostu żadna realna grupa ludzi, podobnie jak żadna realna osoba nie jest w stanie unieść tak zmasowanych projekcji na swój temat. Nikt nie dostaje do tak spotęgowanych fantazji o ludzie wolnym, mężnym, skromnym, otwartym, sprawiedliwym, łagodnym, itd. Zamiast takich bytów we wszechświecie funkcjonują tylko zbiorowości niedoskonałe, wewnętrznie podzielone i w dłuższej perspektywie mniej lub bardziej uciążliwe. W odruchu zbiorowej solidarności zapominamy o tym fakcie, co szybko może doprowadzić do powrotu najgłębszych uprzedzeń i urazów w stosunku do naszych sąsiadów. Żadna nienawiść nie jest tak silna jak ta, która wynika z zawiedzionej miłości. Właśnie dlatego, że ostatecznie odsyła do głębokiej rany narcystycznej, która stawia pod znakiem zapytania nasze wyobrażenia o nas samych.
*
„Ukraina” to hasło-kod, który dziś otwiera na Zachodzie wszystkie drzwi. Ale czy na pewno wszystkie powinien otwierać? Zwłaszcza, że nie da się niektórych otworzyć nie zamykając innych. Jako znaczące nowych możliwości, a zarazem znaczące podatne na ideologiczne zawłaszczenie „Ukraina” staje się dość ambiwalentna. W ferworze identyfikacji ze sprawą Innego słyszy się często hasła, których realnych skutków chyba nie chcieliby doświadczyć nawet ich autorzy. Kariera „No Fly Zone” – jako hasła anty-wojennego (sic!) – jest tego świetnym przykładem. W fantazji o wojnie zdarza się nam zapominać o jej realnych konsekwencjach. Naprawdę chcielibyśmy, aby Ukraina, a zatem i Polska jako członek NATO, stała się areną konfliktu dwóch potęg nuklearnych? Czy pomoże to dotychczasowym ofiarom inwazji?
Podobnie jest z sankcjami. Chętnie ukarzemy rosyjskich oligarchów (szkoda, że przy okazji nie zrobimy porządku z pozostałymi), ale pacyfikacja rosyjskiej gospodarki to nie tylko to. Zaburzenia dostaw rosyjskiego zboża najpewniej spowodują radykalny głód w krajach Afryki, które są jego masowym importerem. Żeby uzasadnić te kroki trzeba najpierw maksymalnie spotęgować rusofobię (by uzasadnić poniżanie zwykłych obywateli Rosji), a przy okazji zapomnieć o globalnych powiązaniach Rosji i skutkach, jakie odczują ludzie zupełnie nie związani z konfliktem. Mówiąc inaczej trzeba trzymać się znaczących, które utraciły swoje zaczepienie w rzeczywistości, a ta jest niestety o wiele bardziej złożona i o wiele mniej czarno-biała niż wybór Dobra przeciwko Złu.
*
Refleksja nad znaczącymi, które pozbywają się swoich zwyczajowych odniesień nie jest obca refleksji politycznej. Ernesto Laclau, inspirując się słownikiem Lacana, stworzył nawet na podstawie pojęcia „pustego znaczącego” intrygującą teorię populizmu, o wiele ciekawszą niż większość liberalnych lamentów nad tym zjawiskiem[2]. W jednej z pierwszych prób teoretyzacji tego pojęcia Laclau pisał, że puste znaczące pojawiają się wówczas, gdy system społeczny ujawnia swoją strukturalną niemożliwość. Trudno o lepszy przykład takiej sytuacji niż wojna, w której polityczno-społeczne praktyki, dyskursy i instytucje literalnie stają dęba i tracą jakiekolwiek przełożenie na życie obywateli. Oddają miejsce bezpośredniej przemocy. Aby poradzić sobie z obecnością takiego strukturalnego kryzysu system musi określić swoje granice, te zaś z definicji nie mogą zostać oznaczone w standardowy sposób, lecz ukazują się jako zerwanie, pęknięcie, luka. W ten sposób granica staje się kwestią nie zwykłej różnicy, lecz czegoś, co Laclau nazywa wykluczeniem. A między wykluczeniem a różnicą wytwarza się istotne napięcie.
Weźmy przykład represyjnego systemu, który coraz większej ilości ludzi zaczyna sprawiać cierpienie. W takim klimacie, pisze Laclau, „każda mobilizacja dla cząstkowego celu postrzegana będzie nie tylko jako zależna od konkretnych żądań lub celów walki, lecz także jako akt sprzeciwu wobec systemu. Ten ostatni fakt ustanawia więź między rozmaitością konkretnych lub cząstkowych walk i mobilizacji – wszystkie postrzegane są jako wzajemnie powiązane, nie dlatego, że ich konkretne cele są wewnętrznie powiązane, lecz dlatego że wszystkie postrzegane są jako ekwiwalentne w konfrontacji z represyjnym systemem”[3]. Innymi słowy sprzeciw wobec wspólnego wroga nie tylko zbliża do siebie często bardzo różnych przedstawicieli, ale także każe zawiesić im część tożsamości. W ten sposób może powstać uspójniony blok sprzeciwu, który jeszcze przed chwilą rozpadłby się ze względu na lokalne różnice czy zaszłości.
Oznacza to jednak, że relacja między poszczególnymi uczestnikami takiego frontu przestaje mieć wyłącznie charakter różnicy, lecz staje się także relacją ekwiwalencji, gdyż wszystkie one łączy znacznie bardziej radykalna i głęboka wyrwa wobec figury władzy niż wobec siebie nawzajem. Prowadzi to do dwojakiego rezultatu. „Z jednej strony, im bardziej rozszerza się łańcuch ekwiwalencji, w tym mniejszym stopniu każda konkretna walka będzie w stanie utrzymać się w granicach pewnej dyferencjalnej tożsamości – w czymś, co dzięki różnicy, która jest wyłącznie jej własna, oddziela ją od wszystkich innych dyferencjalnych tożsamości. (…) Z drugiej strony to, co znajduje się poza wykluczeniem wyznaczającym granice przestrzeni wspólnotowej – represyjna władza – będzie jako instrument określonych typów zróżnicowanej represji odgrywać mniejszą rolę i wyrażać czystą anty-wspólnotę, czyste zło i negację”[4] – pisze Laclau. W tym zacieraniu różnic pomiędzy poszczególnymi uczestnikami walki, jedno partykularne znaczące może stać się reprezentantem całej walki z systemem. I jako puste znaczące reprezentuje coś, czego jeszcze przed chwilą nie było i czego z pewnością nie mogłoby oznaczać w normalnych warunkach.
Wydaje się, że „Ukraina” stała się dziś tak rozumianym pustym znaczącym. Od pierwszych dni wojny narracja głównego nurtu polskich i zachodnich mediów niemal od ręki ustanowiła trzy fundamenty, na których odtąd będzie się opierał dyskurs wokół wojny. Po pierwsze, mamy do czynienia z największym konfliktem militarnym w Europie od drugiej wojny światowej. Jest to więc figura radykalnego kryzysu systemu przypominająca czas, w którym wojenna pożoga pochłonęła na Starym Kontynencie miliony niewinnych istnień. Jawna fałszywość tej tezy – patrz: wojna w byłej Jugosławii – nie przeszkadza jej „działać” w określony sposób. Po drugie, Putin nie zatrzyma się na Ukrainie, ponieważ to dopiero początek wielkiej ofensywy mającej odbudować potęgę ZSRR. A więc najpierw Ukraina a potem Polska, Litwa, Estonia, ba… może i Niemcy! W związku z tym nasuwa się oczywisty wniosek, który stał się trzecim fundamentalnym hasłem mobilizacji opinii publicznej: Ukraina bije się nie tylko za siebie, ale za nas wszystkich. To oczywiście ułatwia uzasadnienie jej dozbrajania, sankcji i domagania się coraz potężniejszego zaangażowania militarnego różnych podmiotów, głównie NATO (którego, przypomnijmy, oficjalnie w ogóle nie należy brać pod uwagę w tym równaniu).
Skoro jednak Ukraina walczy za nas wszystkich, walczy także o to, co chcemy z Zachodem kojarzyć, co jakoś uznajemy za warte obrony. A więc Ukraina bije się o Europę, demokrację, wolność, suwerenność, prawo międzynarodowe, itd. Więcej, „Ukraina” jest tymi wszystkimi rzeczami na raz, uosabia je. Znaczące „Ukraina” staje się w ten sposób pustym znaczącym zdolnym ustanowić wokół siebie łańcuch ekwiwalencji spajając szeroki front politycznego aliansu. Nie można już rozpatrywać Ukrainy oddzielnie, badać historii jej wewnętrznych konfliktów i relacji z Rosją, ponieważ wszystko, co mówimy o Ukrainie, mówimy o nas samych i o naszych najświętszych wartościach. Działa to też niestety w odwrotnym kierunku. Wszystko, co mówimy o pomagających Ukrainie krajach i instytucjach, mówimy o Ukrainie, a zwłaszcza o jej niewinnych ofiarach cywilnych. W ten sposób krytyka NATO albo wskazywanie na autorytarne elementy rządów Zełenskiego sprzed rosyjskiej inwazji stają się bezpośrednią obrazą milionów cierpiących osób, które rany wojenne odnoszą przecież bez własnej winy.
Łańcuch ekwiwalencji zacieśnia się tym mocniej, im bardziej radykalne jest odrzucenie wspólnego wroga. Tym wykluczonym wrogiem jest dziś oczywiście Rosja jako zło absolutne, całkiem zewnętrzne wobec systemu. Podkreślają to sankcje ekonomiczne, stając się komunikatem: „nie należysz do naszego kręgu wymiany”. Odgrywa to oczywiście rolę zaprzeczenia wcześniejszych krzyżujących się interesów i opłacalnych transakcji. Generowanie absolutnego zła odbywa się także w przestrzeni ideologicznej: Putin jest jak Hitler, ponieważ znaczące „Hitler” zachowuje wciąż globalną rozpoznawalność jako figura zła, z którym się nie dyskutuje. Poza tym obsadzenie Putina w roli Hitlera pozwala przysłonić kłopotliwą obecność neonazistowskich ruchów w obrębie ukraińskiego wojska, którą rosyjska propaganda wymienia jako powód inwazji, a którą zachodnia propaganda próbuje w związku z tym całkowicie wyprzeć ze zbiorowej świadomości.
Stworzony w ten sposób łańcuch ekwiwalencji okazuje się bardzo szeroki, przynajmniej w rozumieniu jego przedstawicieli. To właściwie, jak to bywało przy inwazjach na Irak czy Afganistan „cały cywilizowany świat”, „zachodnia demokracja i jej wartości”, w której mieści się zarówno Unia Europejska, ukraińscy cywile i ukraińscy oligarchowie, przemysł zbrojeniowy, państwa Afryki, drżący o swoje bezpieczeństwo obywatele Europy jak i funkcjonariusze CIA czy NATO jako sojusz militarny, itd. To całkowite wymieszanie niekompatybilnych figur i pozycji sprawia, że nie można już pomyśleć o żadnych sprzecznych interesach tych podmiotów, ponieważ w odniesieniu do Rosji stają się one nieuchronnie sojusznikami. Ale czy rzeczywiście polscy obywatele mają te same potrzeby, co firma Raytheon czy Lockheed Martin? Czy w tym samym sensie przeciwstawiają się złu rosyjskiej inwazji i czy jednoznacznie służą Ukrainie mając „Ukrainę” na swoich sztandarach? Ta część opowieści pozostaje przed nami ukryta.
Wydaje się, że dopiero czynny sprzeciw Chin, Indii, Arabii Saudyjskiej czy Brazylii wobec dyktatu USA pokazał, że budowanie łańcucha hegemonicznego na tradycyjnych euro-atlantyckich fundamentach tym razem może się nie powieść, co znamionuje być może, że rację miał John Mearsheimer mówiąc o końcu jednobiegunowego świata i narodzinach porządku wielobiegunowego[5]. Arabia Saudyjska rozważająca rozliczanie sprzedaży ropy w yuanach Wtym rozumieniu „Ukraina”, w oderwaniu od dramatu jej mieszkańców, stałaby się znaczącym radykalnego przeformułowania systemu światowego, który zrywa właśnie z hegemonią Stanów Zjednoczonych przynosząc nową architekturę zbudowaną wokół kilku równorzędnych ośrodków. Ta transformacja nie dokona się z pewnością bezkrwawo i być może to właśnie realna Ukraina stanie się niestety jej pierwszą ofiarą.
Właśnie z tego powodu należy być może podchodzić do znaczącego „Ukraina” z pewną ostrożnością, ponieważ może być ono częścią łańcucha hegemonicznego, który utopijną moc znaku wykorzysta na rzecz jej potencjału ideologicznego, a w kontekście realnych międzynarodowych napięć wywoła tylko więcej szkód niż to konieczne. Choć kto wie gdzie leży ta granica w świecie, który z dnia na dzień może ulec kolejnej silnej transformacji. Chodzi mi raczej o to, że wykonując konieczny gest solidarności nie tylko wypowiadamy swoje przekonania, ale także jesteśmy – jak zawsze w perspektywie psychoanalitycznej – mówieni przez Innego. A ten Inny niekoniecznie ma te same intencje co my, choć chwilowo ta różnica wydaje się ulegać zatarciu.
A może „Ukraina” jest właśnie znaczącym granicznym systemu, oznaczeniem na coś, czego nie sposób dziś już nawet wypowiedzieć? Być może oznacza ono właśnie skrajną pustkę aktualnej polityki, jej bezbrzeżną jałowość i mechaniczność, której jedynym środkiem wyrazu stała się czysta przemoc wojny albo czysty symbol nie odsyłający już do niczego realnego? Istnieje niestety ewentualność, że w tym festiwalu wsparcia dla Ukrainy celebrujemy de facto jej nieuchronne zniszczenie, a wówczas łatwość tego spontanicznego odruchu zyskuje całkiem złowrogi kontur. Dopóki jeszcze Ukraina nie zginęła trzeba ratować co się da.
[1] Por. https://www.businessinsider.com/zelesnkyy-suspends-ukrainian-opposition-parties-with-ties-to-russia-2022-3?IR=T, dostęp 23 marca 2022.
[2] Por. Ernesto Laclau, Rozum populistyczny, przeł. Zespół pod kier. Tomasza Szkudlarka, Wydawnictwo Naukowe DSWE, Wrocław 2009.
[3] Ernesto Laclau, Dlaczego puste znaczące mają znaczenie dla polityki?, przeł Agata Sypniewska, w: tegoż, Emancypacje, Wydawnictwo Naukowe DSWE, Wrocław 2004, s. 72.
[4] Tamże, s. 74.
[5] Por. https://www.youtube.com/watch?v=nZVIaXFN2lU&t=4638s, dostęp 24 marca 2022. Wykład odnosi się do wydanej przed chwilą po polsku książki Johna Mearsheimera. Por, tegoż, Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa, przeł. Tomasz Bieroń, Universitas, Kraków 2022.