Bądź wierny Idź
Zbigniew Herbert
Nie pytajcie co się dzieje w kampanii prezydenckiej, pytajcie od razu co się w niej wyrabia. W świecie dominacji clickbajtów nie ma czasu na normalne wydarzenia, nikt nie ma cierpliwości by czekać, jakie owoce przyniesie jutro dzisiejszy bieg rzeczy. Jeszcze nie minie wzmożenie jednym informacyjnym hitem, a już trzeba scrollować do następnego. Kampania wyborcza jest doskonale zharmonizowana z dynamiką mediów społecznościowych, gdzie słowa, filmiki, obrazki i memy toczą ze sobą permanentną wojnę o naszą uwagę. Wojnę na wyniszczenie – umysłów.
Nic dziwnego, że w tak przebiegającym wyścigu polityka jest na ostanim miejscu, bo zastąpiły ją igrzyska banału, spinu, retorycznych chwytów i potyczki armii botów, również tych ludzkich. Kiedyś z przerażeniem obserwowało się samoinstrumentalizację polityków, którzy tracili w mig kompetencje, błyskotliwość i ogładę, by powtarzać jak katarynki partyjny przekaz dnia. Dziś sami robimy to samo uwiedzeni po prostu lepszą, bardziej głębinową robotą pijaru. Więc i od mitycznych „wyborców” niewiele da się dziś dowiedzieć o ich autentycznych politycznych emocjach, bo zastąpiły je przygotowane przez komitety wyborcze hashtagi albo argumenty, które i tak prędzej czy później sprowadzają się do hasła czy sloganu.
Nie narzekam, bo to, że społeczeństwo spektaklu osiągnęło dziś takie natężenie, że stało się społeczeństwem shitshowu nie jest ani niczym nowym, ani specyficznym dla Polski. Szkoda tylko, że konsekwencje tej zupełnie niepoważnej gonitwy są jednak poważne czego nie da się powiedzieć o telewizyjnych pierwowzorach tego przedstawienia. W każdej kolejnej kampanii wyborczej czuję się trochę jak bohater Dnia świstaka, który zmuszony jest przeżywać w nieskończoność ten sam dzień. Każda scena, każde spotkanie, każde wydarzenie powtarza się bez najmniejszej wariacji unieruchamiając go z dala od domu, na zesłaniu w miasteczku Punxsutawney. I choć wszyscy zaaferowani są corocznym świętem, w którym świstak przepowiada wiosnę, protagonista uważa cały ten rytuał za kiczowaty i pozbawiony jakiegokolwiek sensu.
Tak jest i z naszymi wyborami. Od kiedy pamiętam każde są najważniejsze, być może ostatnie, decydujące, absolutnie wyjątkowe. Więc leć pędź głosuj tak jak należy, bo odbiorą ci Polskę, porwą matkę i zmienią kraj w obóz koncentracyjny dla naszego obozu politycznego. Te doskonale wyuczone głosy, te wirtuozerskie korolatury zawodzenia słychać zresztą z obu stron wspólnie niszczącej nam kraj od dwudziestu lat prawicy. I społeczeństwo wciąż nie może się nauczyć – być może jest to w ogóle niemożliwe – że można zatkać uszy i niczym Odyseusz przepłynąć przez te niebezpieczne rafy w jakimś innym kierunku niż ten wskazywany przez syreny PiS czy PO. W końcu bohater Dnia świstaka zaczął się cieszyć ze swojej wciąż na nowo przeżywanej doby dopiero wówczas, gdy zorientował się, że nie o przepowiadanie wiosny w tym wszystkim chodzi. Kto chciałby się czegoś o współczesnym świecie dowiedzieć od tuzów tej kampanii będzie cierpiał nie mniej niż Phil w Punxsutawney.
Salon i preria
Może więc najważniejsze jest w tej kampanii to, czego nie można w niej naprawdę przeżyć, czego w pogoni za wyborcami nie pozwala ona w ogóle odczuć. W końcu jak mówiła Emma Goldman „gdyby wybory mogły coś zmienić dawno by ich zakazano”. Na szczęście dla tego systemu wciąż udaje mu się jakoś wytworzyć wrażenie, że nasza demokracja polega na wyborze tego, kto będzie realizował w sumie już napisany program, bo o wyborze programu można sobie jedynie pomarzyć. To zresztą odwieczna krytyka demokracji liberalnych, w których można sobie wybrać polityków niczym rodzaje ketchupu na półkach sklepowych, ale nie można sobie wybrać polityki. A ponieważ system mamy domknięty od dawna, znów w drugiej turze spotka się tak naprawdę Tusk z Kaczyńskim.
W punkcie wyjścia reprezentują oni nie tyle dwie wizje polityki czy dwie odrębne wizje Polski (jak chcą nas koniecznie przekonać), ale dwa rodzaje napędów służących do realizowania w sumie dość podobnej idei. Można przedstawić to jako konflikt salonu z prerią.
Nie bardzo przepadam za retoryką antysalonową, bo dawno skradli ją funkcjonariusze pisowskiej narracji, którzy grając antysystemowców za pieniądze spółek skarbu państwa mocno skontaminowali tę skądinąd ożywczą energię. Ale to, co się wyrabia w internecie i w prasie po słabym wyniku kandydata PO, któremu ewidentnie „nie trzasło” w pierwszej turze, nie pozostawia wielkiego wyboru. Dzień po ogłoszeniu wyników liberalna inteligencja i armia botów z autorytetem postanowiła rozpocząć równoległy do prezydenckiego wyścig na hiperbole, moralny szantaż i emocjonalne rozedrganie. Jest to obraz tyleż smutny co w jakimś stopniu budujący, bo okazuje się, że samozwańczy nauczyciele narodu sami już, bez niczyjej pomocy, niszczą swoją reputację.
Salon to grupa ludzi, którzy nieustannie zajmują się tym, żeby wskazywać kto do niej nie pasuje, kogo trzeba wyprosić, kto psuje atmosferę. Nie ma to nic wspólnego ani z kompetencjami, wiedzą, wrażliwością czy moralnością. To po prostu mechanizm grupowej identyfikacji, w której wspólny interes jest kwestią wyznaczającą autentyczne linie podziału. Dlatego też żadna inna logika tu nie pasuje. Nie ma kompromitacji, bo to salon decyduje, kto jest a kto nie jest skompromitowany. A ponieważ do niedawna to również salon decydował o tym, co wie a czego nie wie większość Polaków, mógł on bez większych problemów utrzymywać swoje przywileje. Dziś się to zmieniło i salon staje bezradny wobec faktu, że przestaje być tym salonem, którym zwykł być. Że geometrycznie rośnie liczba ludzi, dla których to biadanie autorytetów jest tak niestrawne, że są gotowi na złość zagłosować nawet na byłego kibola i lichwiarza.
Ta dynamika salonu jest jednak wewnętrznie sprzeczna, co najlepiej widać właśnie w tych publicznych połajankach. W końcu formułują je ludzie, którzy wbrew ogłupiałej tłuszczy, która nieświadoma zagrożeń głosuje na ludzi skompromitowanych i niebezpiecznych zajmując się tylko ich powierzchownością albo naiwnie wierząc w przekazy kampanii. Ale, gdy przychodzi do wyjaśnienia masom jak oczywistym „mniejszym złem” jest Trzaskowski zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Po pierwsze, owo minimalnie mniejsze zło natychmiast urasta do cywilizacyjnej i moralnej antytezy. Wprost w mgnieniu oka ledwie wyrastający poza skalę bydlęctwa kontrkandydat skrajnej prawicy staje się uosobieniem wszelakich cnót obywatelskich. I te cnoty w dodatku opisuje się – po drugie – za pomocą najbardziej wyświechtanych, uogólnionych i wypranych z jakiejkolwiek politycznej treści określeń. Okazuje się, że ci wszystko wiedzący liderzy kraju orientują się w kampanii wokół równie prymitywnych współrzędnych, co ów ogłupiały motłoch, który muszą w odruchu – a jakże – odpowiedzialności za Polskę namówić na głosowanie za pomocą serii inwektyw.
Po drugiej stronie jest preria. Prawdziwa wolna amerykanka, gdzie wszystkie te dworskie reguły i hierachie eksplodują z siłą gniewu i nienawiści do establishmentu. Kaczyński gra tę piosenkę od “wojny na górze” i dziwnym trafem ona też nikomu się nie nudzi. Może dlatego, że lepiej zarządza emocjami a może dlatego, że ludzi wkurzonych na elity będzie z zasady zawsze więcej niż jej członków. W końcu trudno zmieścić całą wieś przy kominku w pańskim dworze. Wyczucie do polityki Kaczyńskiego jest jednak imponujące, bo wydaje się, że mógłby przeciw najwybitniejszemu z wybitnych wytworów salonu wystawić do wyścigu prezydenckiego konia, a i tak miałby szansę wygrać. Może to jednak słynni sztabowcy PiS wymyślili jakąś miksturę, w której kąpią swoich kandydatów i ci potem w pojedynkę niczym Obeliks potrafią sforsować każdy oddział „silnych razem”.
Dzika preria karmii się wszystkim, co jest poza salonem, zwłaszcza według tych, którzy jeszcze są w środku. To przestrzeń permanentnej internetowej jatki, podcastów, klubów dyskusyjnych, stowarzyszeń i fundacji, patostreamingów 24/7, za którymi nikt do końca nie nadąża, ale które świetnie zagospodarowuje prawica. I to oni prowadzą tu walkę całkowicie nieskrępowaną przez reguły panujące na górze, gdzie trzeba się wiecznie oglądać czy ktoś nie podkrada nam krzesła. Są więc zarazem swobodniejsi i bardziej bezczelni. Potrafią korzystać ze słabości elit, bo w przeciwieństwie do nich wiedzą, że to kolosy na glinianych nogach. Widać to doskonale po karierze Krzysztofa Stanowskiego, który bez najmniejszego problemu ośmiesza „wybitnych dziennikarzy” salonu, którzy próbują go skompromitować w oczach widzów. Okazuje się, że ich warsztat, etyka zawodowa, precyzja myślowa są tak wątłe, że nawet niegdysiejszy specjalista od plotek z piłkarskich szatni na jednej nodze robi z nich idiotów. Trzeba było tylko się odważyć i od tych ludzi nie zależeć a wówczas ich siła okazuje się żadna. Kowboje w westernie mogą liczyć tylko na siebie, więc i nie muszą się na nikogo oglądać, nikogo słuchać, a nawet jeśli mają sponsorów, ci wiedzą, że zarabia się dziś na strzelaninach a nie na salonowych pogawędkach.
Pamiętajmy jednak, że opozycja między salonem a prerią ma charakter dialektyczny. Po pierwsze, to preria ostatecznie buduje salon, bo nikt nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać na niebezpiecznym pustkowiu. A więc prędzej czy później to wczorajsi uczestnicy krwawych ustawek zmienią się w prezesów spółek, dyrektorów muzeów a kto wie, może i prezydentów. Chowani pod kloszem grzeczni chłopcy – jak Trzaskowski, który nie ma ani jednej własnej myśli do przekazania w aż w pięciu językach – nie spodziewają się, że przygotowane dla nich przez salon miejscówki ktoś może po prostu zająć. Dla nich to jest zawsze granda i kradzież, nawet jeśli bierze się z wyborów powszechnych.
Po drugie jednak, saloon to centralna przestrzeń scenerii westernu. W każdym filmie tego gatunku mamy przecież centrum społecznej wymiany i jak wiemy nie należy ono do miejsc najbezpieczniejszych. Odbywa się tam nierząd, ostre picie i konfrontacje starych elit z nowymi, które kończą się niekiedy na ubitej ziemi ich krwawą wymianą. Kto kiedyś próbował mieć w salonie własne zdanie ten dobrze wie jak szybko można oberwać tam kulkę od pijanych kowbojów, którzy przesiadują w tym lokalu tak długo, że zapomnieli o własnej nietrzeźwości. Wchodząc przez obrotowe drzwi do środka lepiej być dobrze przeszkolonym rewolwerowcem jeśli nie chce się całkiem stracić umiejętności samodzielnego myślenia.
To, że obie części tej dialektycznej sprzeczności pochodzą ostatecznie z westernu nie powinno dziwić. W końcu to logo z Garym Cooperem patronowało naszej demokratycznej transformacji, która wydała z siebie owoc w postaci aktualnego shitshowu. Te wybory to wielki finał tych lat, przenoszony, odgrzewany, powtarzalny niczym epigońskie realizacje gatunku. A zarazem tamten wybór do pewnego stopnia wciąż trzyma nas w szachu, gdy partia rządząca mówi cały czas językiem cywilizacyjnego wyboru między Zachodem a Wschodem. W epoce nowej Zimnej Wojny Polacy niczym prawdziwy prymus znów polecą podporządkować się czemuś, co dla innych jest albo zupełnie niewiarygodne albo służy jedynie za poręczne narzędzie retoryczne.
Mimetyzmy
René Girard zauważył kiedyś, że osobliwą cechą konfliktu jest stopniowe upodabnianie się do siebie przeciwników. To, że walczące strony de facto naśladują się nawzajem można dostrzec wyłącznie z zewnątrz, ponieważ w środku każdy obóz pielęgnuje w sobie przekonanie o absolutnej różnicy, fundamentalnej wyrwie jaka dzieli go od przeciwnika. Spoza pola bitwy widać wyraźnie, że są oni tak naprawdę swoimi sobowtórami. Girard dodawał też, że tradycyjna dżentelmeńska wojna była konfliktem, który opóźnia osiągnięcie skrajności a dziś dochodzi się do niej w coraz szybszym tempie. Wojna polsko-polska osiągnęła od dawna taką skrajność, że jej uczestnicy nie mają pojęcia, że już jej nie prowadzą.
Przecież to się robi wręcz komiczne, że jak PO wyciągnie Nawrockiemu przejęcie mieszkania od staruszka, to za chwilę PiS pokaże, że Trzaskowski właśnie prywatyzuje całą kamienicę. Gdy do mediów dotrą informacje o ustawkach, w których brał udział kandydat Kaczyńskiego, dziennikarze sami odnajdą wywiad z Tuskiem, który ocieplał swój wizerunek opowieściami o identycznych doświadczeniach. Gdy słucha się ich przemówień końcowych w trakcie wspólnej debaty mówią właściwie o tym samym, a tę cywilizacyjną przepaść między nimi niweluje tylko puszczanie oka do kandydatów z największym kapitałem głosów do przekazania.
Obaj w końcu – Trzaskowski i Nawrocki – na gwałt próbują stać się Mentzenem. Chodzą po prośbie do faceta, którego jeszcze tydzień temu traktowali (nie bez racji) jak niedouczonego smarkacza. Teraz prześcigają się w przejmowaniu jego postulatów, choć ich wyjściowe pozycje cywilizacyjne stoją wobec nich w rażącej sprzeczności. W takim razie ilu mamy kandydatów w II turze? Jednego, dwóch czy może trzech? I jak mamy między nimi wybrać, skoro znajdują się oni w stadium kryzysu mimetycznego, gdzie tym bardziej się do siebie upodabniają, im bardziej ze sobą walczą?
Na przykład Trzaskowski próbował od początku kampanii wchodzić w buty libertariańskiej prawicy (w kwestii migracji mówi już zupełnie jak ona) a teraz ma być ostatnim szańcem demokracji broniącym nas przed jej tryumfem. „Zagłosuj przeciwko Mentzenowi na kogoś, kto właśnie go imituje” – oto dobra rada od zbiorowego wujka z polskiego salonu. Problem polega na tym, że Mentzenów, Bosaków czy Braunów nikt nie promuje lepiej niż media korporacyjne, bo to one żyją z ich atrakcyjności, barwnego przekazu i ostatecznie bardziej im z nimi po drodze niż z czymkolwiek, co można by uznać za realną lewicę. To liberałowie ten faszyzm wychowali i to oni pierwsi się z nim zbratają. Zawsze tak było i będzie tak po raz kolejny. Już się to dzieje.
Nieprzeżyte sprzeczności
Cała ta zapętlona jak w GIF’ie gala wrestlingu odbywa się jednak w sytuacji jak najbardziej poważnej, w świecie, gdzie znów toczą się – a przynajmniej powinny – naprawdę fundamentalne spory polityczne. Wszystko to jednak dociera do nas niczym echo, które cudem na chwilę przekręciło kilka słów i z banału sloganów wyłoniło jakiś realny problem. Nie tylko w Polsce toczy się nie od dziś, mówiąc umownie, spór między globalizmem a suwerenizmem, co i u nas jakoś widać, jeśli tylko ktoś umie się przedzierać przez narosłe nieporozumienia. Nieważne w tym momencie, że te kategorie same są pokłosiem pewnych ideologii, których ja nawiasem mówiąc nie podzielam, ale dla uproszczenia przy nich pozostańmy.
Skąd się bierze to pęknięcie? Dotychczasowa formuła globalizacji po prostu się wyczerpała, co widać na każdym kroku od przegrywanej przez Zachód wojny na Ukrainie po przegrywaną przez USA wojnę celną z Chinami. Europa stała się w tej wielkiej wojnie światów niczym wiejski głupek, który zaangażowanych w śmiertelny bój wojowników jakby nigdy nic pyta o drogę. Tak jest w istocie, choć europejskie elity – podobnie jak te polskie – wciąż udają, że to one wyznaczają kierunek przemian. Nic bardziej mylnego. Ostatnie decyzje o zbrojeniach pokazują, że Europa próbuje machać kończyną, którą Stany Zjednoczone właśnie jej ucięły. A unijna demokracja po raz kolejny pokazuje, że jej nadzorcą nie są europejskie społeczeństwa, ale wielki kapitał i jego reprezentanci.
Pochód „skrajnej prawicy” przez Europę, albo jak kto woli przebudzenie się impulsu suwerenistycznego (zresztą w różnych odmianach) w ramach sprzeciwu wobec dyktatu Brukseli jest właśnie symptomem tego napięcia. Dotychczasowa formuła już nie działa jak wcześniej a na nową nikt jeszcze nie ma pomysłu. Stare elity postanowiły dolecieć jak najdalej się da na autopilocie nie zważając na to, że dla ogromnej większości mieszkańców kontynentu jest to wyścig na ścianę. Ale ponieważ w tym domkniętym systemie nie ma zbyt wielu wyłomów, a z pewnością nie ma ich w salonie, wyborcy w poszukiwaniu nowych proroków wyruszają na prerię, gdzie znajdują to, co znajduje się na prerii w westernach, czyli dosłownie wszystko.
Dziś Polska stoi w sytuacji, gdy musi zacząć myśleć o sobie w kategoriach własnych interesów nie oglądając się na innych i twardo licząc zyski i straty. Tymczasem lokalni politycy przyzwyczaili się, że problemy rozwiązuje delegowanie autorytetu poza siebie – na Unię Europejską i USA. Dziś, gdy interesy tych dwóch podmiotów wcale nie są spójne, a ich ogólna tendencja dość nieciekawa, kandydaci podzielili się jedynie podług tego pod czyje szaty bardziej chcą się schować.
Obaj pozostali w wyścigu kandydaci w polskich wyborach nie potrafią uzmysłowić sobie tej sytuacji, podobnie jak ich wyborcy. Liberałowie walczą o cywilizację, której nikt już nie traktuje poważnie, bo w międzyczasie ludzie dowiedzieli się o niej więcej niż jest w biuletynie unijnej Szkoły Liderów. Prawicowcy natomiast też próbują jedynie na siłę znaleźć nowe aranżacje do starej piosenki. Ci z kolei – i to dotyczy nie tylko PiS’u, ale i Brauna czy Mentzena – nie potrafią odróżnić państwa jako nośnika suwerenności od narodu jako zunifikowanego podmiotu politycznego. Zamiast walczyć z butą europejskich elit proponując nową wizję polityczną, postanowili znęcać się nad najbardziej bezbronnymi ofiarami aktualnego systemu albo ubrać się w kontusz i odgrywać jasełka o polskim królestwie. Tak jak kiedyś pisano, że antysemityzm to socjalizm dla idiotów, tak dziś trzeba pisać o nienawiści wobec migrantów i innych mniejszości. I prawica może nawet na tym mechanizmie zyskać i osiągnąć zwycięstwo, ale i tak nie znajdzie rozwiązania realnego problemu, przed którym stoi Polska.
Głęboką sprzeczność systemową widać też w mimetycznym wyścigu o głosy Mentzena. Wbrew temu, co się powszechnie uważa kandydat Konfederacji nie jest żadnym politycznym pariasem czy głosem niezgody. To kwintesencja i ukoronowanie całego dorobku III RP, wypracowanego wspólnie przez elity i z prawa i z drugiego prawa. Nic dziwnego, że Trzaskowski z Balcerowiczem w plecaku i Nawrocki z Dmowskim w sportowej torbie dążą asymptotycznie do tego, żeby w końcu zlać się we wspólną figurę autentycznego reprezentanta dzisiejszej Polski. I to będzie prawdziwy wyrób tego ustroju – neoliberalny darwinizm społeczny, który wreszcie połączy się ze swym ksenofobicznym bliźniakiem. Taki doskonały orzeł z czekolady.
Biedni lewicowcy patrzą na Polskę
Wydawałoby się, że na tych turbulencjach mogłaby zyskiwać lewica, gdyby tylko potrafiła dostrzec luki w systemie tam, gdzie one oferują jej możliwość rozwoju. Ale jaka to lewica? Magdalenie Biejat wystarczyła godzina rozmowy z Trzaskowskim, żeby uwierzyć, że ten otoczony lobbystami oraz słuchający Tuska i Brzoski neoliberał będzie realizował programy budownictwa socjalnego. Ten poziom uległości wobec salonu jest obraźliwy dla każdego, kto autentycznie wierzy w program lewicy, nawet tak wybiórczy i okrojony jak ten, który głoszą aktualni koalicjanci PO. Zresztą jak można wierzyć kandydatce broniącej nas przed mową nienawiści i hejtem, gdy pod adresem swoich oponentów i ich wyborców bez żenady używa odczłowieczającego określenia „ruskie onuce”?
Z Zandbergiem i Razem jest trochę lepiej, przynajmniej o tyle, o ile obiecująca kampania w I turze pozwoli im przetrwać. Ale czy oni mają plan alternatywny? Owszem, postawienie tym razem na wizję państwa realizującego przedsięwzięcia aspiracyjne, organizującego usługi publiczne na poziomie i realizującego zadania opiekuńcze powinien w Polsce zainteresować wielu. Ale z jakichś powodów tak się wciąż nie dzieje. Dlaczego? Może dlatego, że przewodniczący Razem budzi się mniej więcej jak świstak w filmie raz do roku, żeby zgromadzonym wokół niego wyborcom powieszczyć pogodę? Może dlatego, że w kwestiach międzynarodowych lewica ma od zawsze gorszy briefing nawet od PiS’u i powtarza banały zamiast otwarcie krytykować zbrojenia i szaleństwo unijnych jastrzębi? Może dlatego, że to dziś zapraszające do swoich szeregów ugrupowanie zajmowało się w ostatnich latach organizowaniem obyczajowej sekty i wykluczaniem z niej nie tylko własnych członków, ale i wszystkich co bardziej radykalnych działaczy społecznych? Może dlatego, że lewica nie buduje swoich mediów przekonana, że salon wreszcie po stu razach, gdy oskarżał ją o własne niepowodzenia za sto pierwszym okaże jej łaskę? Może dlatego, że choć apeluje o wspólnotowość lewica nie potrafi wypracować nawet wspólnego minimum programowego ani schować do kieszeni narcyzmu swoich przywódców? Może dlatego, że lewica boi się wyjść z salonu na dobre i odnaleźć na prerii głos ludu niezaprogramowany przez uniwersyteckie koncepcje? Kto uwierzy w antysystemowość prymusów?
Wiele tu jest do ugrania, ale w każdej wersji wypadków trzeba się przygotować na długi marsz po krainie nieprzewidywalnej i dla wielu najpewniej przerażającej. Nie wiem nawet czy to jest do zrobienia w świecie, w którym najpierw Polakom wyprało mózgi CIA, a potem poprawił IPN; gdzie internet nie słucha niczego poza wyciem botów i gdzie sami lewicowcy dają się ogłupić spinom własnych przeciwników. Może ta nadzieja, że przyjdzie lewica i naprawi, bo logicznie wydaje się to wręcz nie do uniknięcia jest też pokłosiem jakiejś nieprzepracowanej fantazji? Może trzeba się pogodzić, że życie dalej będzie nam modelować Mentzen i jego świeżo upieczone klony? W końcu to na ten wyrób wszyscy po 1989 roku najbardziej ostrzyli sobie zęby. I w tym sensie właściwie nie ma znaczenia czy w drugiej turze pójdzie się ratować Polskę przed zaborem Kaczystanu czy Eurosodomy albo czy w odruchu być może największej naiwności – czyli wiary, że jeszcze kiedyś będzie do wybrania coś innego – nie pójdzie się na wybory wcale.