1. Koniec mainstreamu.
Proszę państwa, 1 czerwca 2025 roku skończył się w Polsce mainstream. Po pierwsze, to nie w głównych ośrodkach medialnych generuje się dziś nastroje, emocje i newsy, które przechylają szalę zwycięstwa. Dzieje się to raczej w mediach społecznościowych, gdzie wyspecjalizowane armie odpowiedzialne za zarządzanie informacją toczą spór o umysły wyborców. Wraz z mainstreamem kończy się więc być może debata publiczna, bo uświadamianie demos zastępuje publiczne pranie mózgów zbiorowości.
Po drugie, największe koncerny medialne – widać to wyraźnie po debatach prezydenckich – nie są w stanie dostarczyć czegoś na kształt choćby pozoru poważnej deliberacji. Organizują raczej prezydenckie reality show, w której kandydaci zbierają punkty niczym w Hotel Paradise czy w niegdysiejszym Big Brotherze. To Kanał Zero czy inne platformy internetowe dają kandydatom długie godziny na rozwinięcie myśli, przedstawienie swojej osobowości czy skonfrontowanie się z głosami polemicznymi. Debata TVP przed II turą była o wiele mniej merytoryczna i o wiele mniej ciekawa dramaturgicznie niż dwie rozmowy kandydatów ze Sławomirem Mentzenem. Niestety.
Dyskusja jaką z kandydatem Konfederacji odbył Trzaskowski okazała się w niektórych kwestiach wręcz symboliczna. Pokazała bowiem, że mainstream i jego ulubieńcy naprawdę niczego się nie uczą i przeświadczeni o własnych kompetencjach zaczynają powoli od reszty odstawać. Tak jakby zakładali, że tylko oni mają dostęp do internetu, płatnych subskrypcji wartościowego dziennikarstwa czy po prostu danych statystycznych. Trzaskowski, który bez wahania powtarza dawno zdemaskowane rewelacje o rosyjskiej ingerencji w wybory w Rumunii, korygowany w tej kwestii przez Mentzena to naprawdę symbol przewartościowania, z którym mamy dziś do czynienia. Tak samo było z upieraniem się przy członkostwie Ukrainy w NATO, które kandydat KO okrasił jakże strzelistą refleksją o tym, że „Putin musi połamać sobie zęby z dala od nas”. Wydaje się jakoby ten erudyta i poliglota nie zauważył, że w ostatnich latach internet huczy od geopolitycznych debat i nawet najwięksi wariaci mają w zanadrzu ciekawsze argumentacje.
Trudno się dziwić, że Trzaskowski i cały otaczający go chór autorytetów nie są w stanie zrozumieć, jakim są dziś politycznym obciążeniem i że im bardziej identyfikują się ze swoją pozycją autorytetu, tym bardziej realny autorytet tracą. I wiele osób prędzej zagłosuje przeciw nim, niż da się przekonać podniosłymi apelami.
Oczywiście mainstream to nie tylko system instytucji, ale też stan umysłu. I choć z pewnością nie odszedł jeszcze całkiem do lamusa, „skończył się” jako coś, co może nadawać ton debaty, rozstrzygać o jej wyniku, hierarchiach, itd. Powstaje nowy mainstream i nikt nie da gwarancji, że będzie bardziej rozsądny czy bardziej elastyczny niż ten stary. Ale coś pęka i dla tych, którzy dusili się w starym rozdaniu (a trudno było się nie dusić), mogą teraz wziąć głęboki oddech i spróbować zmienić swoje położenie.
2. Koniec entryzmu.
Plan miał być taki, że postępowi wyborcy mają przeciągać partię rządzącą (albo ich grupę) ku swoim postulatom, a Lewica miała to robić w rządzie w sposób zorganizowany. Okazało się jednak, że nie da się tego zrealizować już na wstępie oddając cały kapitał możliwego nacisku. Zwłaszcza jeśli ma się go tak niewiele albo wcale.
Po raz kolejny (chyba dokładnie 2137) okazało się więc, że neoliberałowie lubią lewicę tylko trochę i na krótko oraz głównie po to, żeby ona za kilka stanowisk i złudzenie wpływu dała im modelować kraj podłóg własnych planów. A ponieważ straszak powrotu PiS’u działa tak doskonale, przystawki są tak bardzo zdyscyplinowane, że przestają być zauważalne. A sama Platforma przesuwa się ciągle na prawo, niezależnie od tego, że wszyscy mówią jej, że to okropny i nierozumny pomysł.
3. Nikt nie ma kadr.
Właściwie tyle w temacie. Wszystko jasne.
4. Lewica na progu.
A właściwie lewice. Wszystkie razem, choć każda z osobna. I to w różnym znaczeniu tego słowa. Po pierwsze obie partie lewicowe jak na razie balansują na progu wyborczym i nie mogą być pewne, że w ogóle w najbliższych wyborach dostaną się do sejmu. Żeby się jakkolwiek liczyć, musiałyby podwoić swoje osiągnięcia, a przede wszystkim przemyśleć swoje podstawowe cele i metody. Bo chyba nie ma większego sensu głosować na nie po to, żeby chwilę po wyborach firmowały antyspołeczną politykę coraz silniej brunatniejących neoliberałów.
Lewica ma jednak problem z jeszcze innym progiem, progiem wejścia w obręb jej zainteresowania i możliwego reprezentowania. Choć ma mieć ofertę adresowaną do jak najszerszego grona wyborców, mówi często językiem hermetycznym, a hierarchię spraw ułożoną ma tak, że najważniejsze wydają się te, które większość będzie traktowała wrogo albo nie będzie rozpoznawała wcale. I okazuje się, że o ile w kwestiach społecznych i ekonomicznych można iść na kompromisy przekraczające wręcz próg przyzwoitości, w kwestiach obyczajowych trzeba być bez mała świętym by nie zostać z lewicy pryncypialnie wyrzuconym na śmietnik. Uważam, że kolejność powinna być dokładnie odwrotna, jeśli lewica chce odgrywać istotną rolę w partyjnej polityce i przyciągać ludzi spoza swojej bańki. To nie elektorat ma być idealny, tylko plan na to jak poprawić jego warunki bytowe i uczynić podmiotowym politycznie.
Długotrwałe zaburzenie hierarchii spraw doprowadziło do tego, że dziś już prawdziwie lewicowy elektorat może w ogóle nie istnieć. Rozpadł się na prawicowy lud i liberalne mieszczaństwo oraz wariacje tych dwóch biegunów. I jedni i drudzy pogoniliby zresztą kijami realną lewicę. Ci pierwsi to lud wychowany na narracjach z IPN, gdzie lewica = zbrodnia. Ci drudzy lubią lewicę tylko wówczas, gdy jest ona wersją ich samych, czyli postępowego liberalnego mieszczaństwa. Gdy okaże się, że partia lewicowa mogłaby na przykład nie poprzeć kandydata neoliberalnego, natychmiast wywołuje to wręcz zawrót głowy nie tylko liberalnego komentariatu, ale i samej bazy wyborczej dzisiejszej lewicy. I potem Partia Razem musi się tłumaczyć, że przecież to od jej wyborców Trzaskowski dostał najwięcej głosów w II turze. Tak jakby te przepływy były naturalne, zrozumiałe i pożądane. A nie są. Lewica w normalnej sytuacji w ogóle nie musiałaby wykonywać takich gestów, tylko mogłaby – jak zrobił choćby Mentzen – czekać na to, kto okaże się bardziej zainteresowany jej postulatami.
Lewica stoi w rozkroku nie tylko tam, gdzie dotychczas widziała pomost między sobą a liberałami. Konieczność odejścia od tego fikcyjnego i ostatecznie niszczącego dla niej sojuszu wcale nie rozwiązuje problemów. Bo dokąd iść? Gdzie są zasoby lewicy, która nie próbuje przypodobać się mainstreamowi i nie zabiega o przysłowiową sesję zdjęciową dla „Vogue’a”? Lewica pozaparlamentarna czy tzw. radykalna też jest rozproszona, zagubiona i skonfliktowana; podzielona na podgrupy uprawiające działalność mniej lub bardziej hobbystyczną. Może powodzenie polityczne wymagałoby przejścia i tego progu oraz umiejętność nie tylko zjednoczenia, ale i zmobilizowania tych jak na razie lichych zasobów? Ale kto miałby to zrobić?
5. System „antysytemu”.
Wygrana Nawrockiego oznacza, że sentyment „antysystemowy”, czy raczej należałoby powiedzieć „antyelitarny” jest silniejszy od partykularnych niechęci, różnic programowych czy personalnych ocen. Silniejszy także niż zdolność niedawnego mainstreamu do strącania swoich wrogów w przepaść. Im bardziej elity medialne, intelektualne i polityczne przestrzegały przed Nawrockim, próbując czynić z niego kandydata niegodnego urzędu prezydenckiego, tym bardziej godnościowy odruch sprzeciwu wywoływały. A raczej tym łatwiej było tę emocję podgrzewać machinie wyborczej PiS.
Wiele się w polskim internecie dyskutuje o tym, że antyestablishmentowy dyskurs to fake, że napędzają go przecież ludzie majętni, wykształceni i należący od lat do klasy politycznej. To prawda, ale nie cała. Warto przypomnieć sobie opisaną przez Thomasa Franka w książce The People: No. A Brief History of Anti-Populism dialektyczną relację między populizmem i anty-populizmem. Dzisiejsze emocje rozpala autentyczna ludowa emocja gniewu połączona z różnymi mniej lub bardziej syntetycznymi domieszkami. Skuteczność prawicowego populizmu jest wprost proporcjonalna do tego, z jaką siłą dawni sprzymierzeńcy ludu wyparli się go w ostatnich dekadach. Ponieważ elity poszły w anty-populizm, wrócił on do nich przejęty przez ich wrogów. I to, że biorą oni pieniądze od tych samych sponsorów i działają na rzecz tych samych interesów nie zmienia w niczym tej dynamiki. Pozwala to więc PiS pozostać czempionem ludu nawet jeśli dawno porzucił jakiekolwiek socjalne postulaty a prezydent-elekt jest w kwestiach gospodarczych wręcz Konfederatą.
Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której najskuteczniejszym narzędziem politycznej sprawczości jest populizm, chociaż sam lud nigdy nie był tak politycznie zdemobilizowany i odpodmiotowiony. Ten populizm bez ludu może się rozwijać i pogłębiać niezależnie od tego jak bardzo antyspołeczne będą polityczne działania kolejnych rządów. Lud stał się zasobem, który dobrze zorganizowany przemysł PR eksploatuje bez ograniczeń po to tylko, żeby pogłębić na koniec źródła frustracji, z których teraz czerpie swoją siłę.
6. Fatum moralizatorstwa.
Patrząc na to, co działo się przed II turą wyborów należy wysnuć wniosek, że polskie społeczeństwo – być może każde społeczeństwo w aktualnym stadium rozpadu naszego systemu – jest wręcz skazane na tortury płytkiego moralizatorstwa. Wszystkie postulaty, stawki, konflikty i interesy zostaną w końcu sprowadzone do moralności i pozbawione jakiegokolwiek autentycznie politycznego ładunku.
Elity żyją w dużej mierze swoimi projekcjami twierdząc, że to ludzie niewykształceni, z prowincji, o prawicowych przekonaniach głosują w oparciu o powierzchowne emocje i pod wpływem taniej socjotechniki. Skąd elity to wiedzą? Otóż stąd, że same tak głosują, chociaż zarazem uważają się za jakichś niewiarygodnie zaawansowanych strategów i analityków politycznych. Warto zapytać klasę laptopową o podstawowe zagadnienia polityczne i szybko się okaże, że ich wiedza na te tematy jest żadna. Że sami mają w swoich zasobach dwa czy trzy hasła, których pochodzenia i źródła nie potrafiliby wskazać.
W związku z tym ostatecznie traktuje się wybór głowy państwa jako test na moralność nie tylko samego kandydata, ale i tych, którzy na niego głosują. Trzeba iść pod flagą walki ze złem, ratowania państwa, egzorcyzmu obcego zagrożenia, demaskacji zdrady dokonanej przez oponenta. To wielkie zbiorowe uniesienie jest tym silniejsze, im bardziej oddala się od języka politycznej argumentacji, która zostaje całkowicie zneutralizowana przez moralny szantaż. Bez balastu politycznego dyskursu można wzlatywać na emocjach pod samo niebo.
A może Nawrocki wygrał nie dlatego, że „ludziom nie przeszkadzają jego przestępcze znajomości”, ale ponieważ utwierdził rolników conajmniej dwukrotnie przed II turą, że zawetuje umowę UE z Mercosur? Może jego wyborcy chcieli, żeby odrzucił także ustawy o karaniu mowy nienawiści (bo wiedzą, że w Europie zachodniej już wykorzystuje się je jako bicz na opozycję)? Może uspokoił ich zaznaczając choćby minimalną różnicę wobec panującej dziś w UE prowojennej doksy? Może dobrze usłyszeli obietnicę Tuska, że do końca maja złoży w sejmie 100 ustaw deregulacyjnych (czego oczywiście nie zrobił) i zagłosowali przeciw?
Tak jak robiąc film należy zakładać, że widzowie są inteligentniejsi niż projekcja producentów, tak też w wyborach trzeba grać na inteligencję i z inteligencją wyborców. PiS realizuje to świetnie, choć jest to gra z gruntu nieczysta, bo opiera się na zaawansowanych systemach podprogowego programowania zachowań. Ale druga strona robi to samo, tyle że nieudolnie.
7. Ćwiczenia ze współuzależnienia.
Atmosfera przed II turą wyborów zawsze stanowi samoistny eksperyment psychologiczny. Daje możliwość ćwiczenia się w obserwowaniu dynamiki współzależności. Pojęcie codependency, spopularyzowane ostatnio w psychologii, ukazuje tu swoją przerażającą wręcz siłę. Patrząc na frekwencję, Polacy znów okazali się współuzależnieni od duopolu i jego problemów. Nie wiem czy to jest powód do dumy i takie święto demokracji jak to się mówi w mediach. To raczej tryumf rozumu plebiscytowego, który z impulsem demokratycznym ma tyle wspólnego, co sondaże z wynikami PKW.
Znów okazało się, że ostateczną i najwyższą formą obywatelskości jest partycypacja w panice moralnej, za pomocą której PO zarządza swoimi szeroko rozumianymi zasobami od dwóch dekad. PiS zresztą też, bo duopol potrzebuje symetrii i tą symetrią się karmi. Głosowanie w drugiej turze można więc uznać nie tyle za postawę odpowiedzialności za państwo, ile za dowód głębokiego współuzależnienia. Polacy znów okazali się społeczeństwem dorosłych dzieci alkoholików, którzy na odpowiednie hasło podadzą pijanemu tatusiowi kapcie, usmażą jajecznicę a jak będzie trzeba jeszcze skoczą do sklepu po parę piw na kaca.
W gremiach liberalno-lewicowych nakłanianie do głosowania na Trzaskowskiego, choć odwoływało się jak zwykle do Herbertowskiej „potęgi smaku” kusiło swe ofiary tak prymitywnie i nachalnie, że trudno uznać to za co innego niż prawdziwy „terror smaku”. Zwłaszcza, że i argumenty były głównie estetyczne.
8. Wybór, czyli co?
Koncentrując się na wyborze „mniejszego zła”, choćby opłaconego koniecznością pójścia do komisji z wiadrem na wymioty, tracimy z pola widzenia kwestię samego wyboru. Czy mamy faktyczny wybór? Czy najważniejsze wybory nie zapadły już lub nie zapadają daleko od urny wyborczej? Czy wzięcie udziału w plebiscycie i to zawężonym od dawna do reprezentantów dwóch największych partii, w tym reprezentujących mniej więcej podobną agendę polityczną, stanowi ostateczny dowód demokratycznej świadomości?
Może fraza o „oddawaniu głosu” nie powinna kojarzyć nam się jedynie ze sprawczością, a właśnie brzmieć niepokojąco, odsyłać do jej faktycznego braku, ubóstwa, zaniku? Skoro wybieramy „cokolwiek innego niż…” a poza tym nie mamy wpływu na żadne posunięcia nawet świeżo wypromowanych polityków, gdzie są tu rządy demos? Oddawanie głosu nie jest wówczas jego zyskiwaniem. Odegranie roli statysty we wznawianej co kadencję tragikomedii o ratowaniu ojczyzny ma nam rzeczywiście wystarczyć?
9. Koniec politycznej symboliki.
A raczej jej postpolityczne zabójstwo. Joanna Senyszyn postanowiła w tym roku też odwołać się do tradycji Herbertowskiego heroizmu i zdradzić swoich wyborców już „o świcie” po pierwszej turze. Tylko Magdalena Biejat wyprzedziła ją w kompromitacji swoich postulatów. Ale kandydatka lewicy zrobiła to w ramach dekorum szukania konsensusu, gdy po niecałej godzinie rozmowy z Trzaskowskim obwieściła, że ten rekordowo zaniedbujący w Warszawie budownictwo socjalne kandydat neoliberałów stał się nagle socjalistycznym planistą.
Senyszyn zaprzedała swój kapitał polityczny w sposób jeszcze bardziej spektakularny. Noszone przez nią czerwone korale stały się przed pierwszą turą symbolem dwóch rzeczy: wyłomu w systemie zorkiestrowanym w kierunku szalonej wręcz militaryzacji oraz trwania przy choćby minimalnych śladach tradycji lewicowej. Czerwony kolor, kryminalizowany pospołu przez PiS, PO, Konfederację, Koronę, Polskę 2050 i wszystkie związane z nimi instytucje; kolor, którego jak diabeł święconej wody boją się nawet obie nominalnie lewicowe partie w parlamencie miał stanowić przeciwwagę, choćby czysto symboliczną, dla polskiego antykomunizmu. I właśnie te korale zmieniły się natychmiast przed II turą w symbol postpolitycznej kooptacji. Oddane Małgorzacie Trzaskowskiej jako nosicielce „mocy kobiet”, a potem zamienione w element flashmobu w dzień wyborczy, stały się trofeum przedstawiciela neoliberalnych i prowojennych elit.
Beztroska z jaką doszło do tej kapitulacji i dogłębna bezmyślność towarzyszącego temu procesowi entuzjazmu są po prostu wstrząsające. W tym symbolu, który miał niby dawać nadzieję na „powstrzymanie zła” ujawnia się prawdziwa groza naszej politycznej kondycji.
10. W obronie niegłosujących.
Utarło się w naszej republice współuzależnionych, że jak ktoś nie głosuje, to nie ma głosu, nie bierze udziału w demokracji, nie ma prawa narzekać i w ogóle najlepiej gdyby zniknął ludziom z oczu. Zwłaszcza drugie tury są okazją do odświeżenia tej ostracyzującej melodii. I znów, jak w przypadku moralizatorstwa, w tej zbiorowej emocji gubią się nie tylko wszelkie szczegóły i rozróżnienia, ale być może nawet istota demokratycznych swobód. Bo z punktu widzenia rozsądku odmowa wzięcia udziału w wyborach ma taką samą godność i takie samo znaczenie jako „dawanie głosu”.
Po pierwsze, ustalmy coś naprawdę podstawowego. Niegłosowanie w wyborach na żadnego z kandydatów nie jest głosowaniem na jednego z nich. Matematyczny wpływ niegłosujących na zwycięstwo Karola Nawrockiego jest zerowy. To, że utarło się myśleć i mówić inaczej wskazuje tylko na potęgę współuzależnienia, w którym pozwoliliśmy sobie funkcjonować. Jeśli ktoś nie głosuje na żadnego kandydata, oznacza to, że… nie głosuje na żadnego kandydata. Czy to jest aż tak trudne do pojęcia? Jeśli nikt w ogóle nie poszedłby do urn, Nawrocki nie wygrałby wyborów ze 100% poparciem. Otrzymałby… uwaga… zero głosów. Poza tym przyzwyczajanie się do świata, w którym inni mówią ci, co tak naprawdę myślisz i jak działasz, a przede wszystkim wmawiają, że robisz właśnie to, czego nie robisz, nie ma nic wspólnego z demokracją, natomiast bardzo wiele z psychozą. Aż strach myśleć, ile osób poszło na te wybory pod wpływem tego psychicznego szantażu.
Po drugie, w demokracji wyborcy nie są nic, ale to nic winni żadnemu politykowi. To politycy mają zabiegać o głosy i być rozliczani przez wyborców z tego, czy robią to skutecznie, uczciwie, wiarygodnie czy też w ogóle tego nie robią. Przyzwyczajanie nas do odwrotnego myślenia jest praniem mózgów i delegowaniem odpowiedzialności zupełnie nie tam, gdzie ona faktycznie się znajduje. Jak w relacji współuzależnieniowej, gdzie np. dzieci czują się odpowiedzialne za pijącego rodzica, ponieważ rodzic nie czuje żadnej odpowiedzialności za nie i za swoje problemy. W związku z tym nie ma żadnego „wstydu”, ani żadnego moralnego uchybienia w niegłosowaniu na kogoś, kto po prostu nie zabiega o twój głos, albo z jakichś innych powodów nie nadaje się na twojego reprezentanta. To, że do głosu dochodzą inni politycy i zjednują sobie poparcie gdzie indziej nie jest odpowiedzialnością wyborców, ale polityków, którzy nie umieją tej oferty przelicytować.
Spotkałem się z argumentem, że w drugiej turze należy głosować na Trzaskowskiego (jako mniejsze zło), a potem go rozliczać. Ciekaw jestem jak wyborcy mają rozliczać polityków, na których i tak zawsze zagłosują podwpływem straszenia kontrkandydatem. Smutna prawda jest taka, że jeśli chcesz przeciągnąć partię polityczną na swoją stronę, musisz dowieść jej, że możesz na nią nie zagłosować. Najlepiej zrobić to nie głosując na nią wtedy, kiedy cię najbardziej lekceważy. A na to, że rząd Tuska robi sobie żarty ze swoich wyborców z 2023 roku jest aż nadto dowodów. Podobnie jak na to, że Trzaskowski i jego sztab nie wyciągnęli żadnych wniosków z wcześniejszych porażek, ani nie obchodzą ich realne nastroje w społeczeństwie.
Po trzecie, brak udziału w głosowaniu jest niedemokratyczny i nieobywatelski tylko dla tych, dla których demokracja sprowadza się do plebiscytu, wrzucenia kartki do urny raz na parę lat. Jest wiele innych sposobów na zaangażowanie w sprawę publiczną i można je cenić wyżej niezależnie od tego, co mówi mądrość zbiorowej psychozy.
11. Poza dobrem i złem.
Niezwykłe wydaje się przekonanie, że wybór „mniejszego zła” ma w przypadku ostatnich wyborów dowodzić czyjejś moralności. A tak przedstawiano konieczność głosowania w mediach społecznościowych, artykułach, polemikach, itd. W tym roku głosowanie na kandydata PO oznaczało podpisanie się pod wywózkami na granicy, zawieszeniem prawa azylowego, antyuchodźczą i antyukraińską nagonką, milczeniem a właściwie popieraniem ludobójstwa w Gazie, dewastacją rynku pracy przez ustawy deregulacyjne, cenzurą, dziurą w budżecie zdrowotnym i wreszcie niemal jawnym parciem ku III wojnie światowej. Naprawdę ta pobieżnie skrojona lista wciąż nie jest wystarczająca, żeby z powodów moralnych odmówić głosowania na Trzaskowskiego? To co jeszcze miałoby do niej dołączyć, żeby okazało się, ze tym razem to już za wiele?
Może nie ma takiej czerwonej linii i wszystkie działania ujdą mu płazem, o ile tylko będzie z tych jakimś dziwnym trafem wciąż „naszych”. Otóż ci „nasi” tak bardzo cenią sobie demokrację, że postanowili jej pomóc organizując nielegalne kampanie wpływu przy użyciu zagranicznych kont internetowych i zagranicznej pomocy finansowej. Użyli prasy do tego, żeby zniszczyć reputację konktrkandyta wystawiając tym samym premiera kraju na pośmiewisko. Tusk powołujący się drżącym głosem na wiarygodność Jacka Murańskiego to jest naprawdę ukoronowanie procesu topienia polityki w tanim moralnym szantażu. Wystarczy obejrzeć wypowiedzi uczestników freakfightów na temat tego kluczowego „świadka”, żeby zobaczyć, że mają oni wyższe wymagania co do wiarygodności niż polski premier.
A przecież mieliśmy jeszcze moralny pokaz mistrzowski w hospicjum, gdzie posłanka PO przed obiektywem aparatu wręczyła pacjentom worek ziemniaków w ramach „pomocy”. Naprawdę, jeśli ktoś tak bardzo nas nie szanuje, tak bardzo obraża podstawowe poczucie przyzwoitości, a my wciąż uznajemy, że winni mu jesteśmy poparcie, oznacza to, że jesteśmy w związku przemocowym. I to, że chce w nim tkwić niemała część opinii publicznej również po lewej stronie jest dla mnie naprawdę niepojęte. To nie jest wyższa moralność tylko syndrom sztokholmski, bo trudno znaleźć większy pokaz pogardy i lekceważenia niż to, co lewicowym wyborcom okazał w tych wyborach kandydat Tuska.
Może więc nie moralność a strategia przemawiała za głosowaniem na Trzaskowskiego? Tak? To jakież to osiągnięcia ma na swoim koncie ta strategia od kiedy jest stosowana? Co takiego udało się dzięki niej osiągnąć? Po kilku cyklach wyborczych mniejszym złem jest Giertych, przed faszyzmem broni nas piwo z Mentzenem i przejmowanie jego postulatów oraz próba skręcenia wyniku wyborczego? Dochodzi do tego realna blokada jakiejkolwiek nie-prawicowej retoryki jeśli chodzi o politykę międzynarodową, historię czy nawet kwestie obyczajowe. Efektem jest to, że lewica sama zaczyna ulegać prawicowemu przyciąganiu i w niejednej kwestii albo tłumaczy się z lewicowości własnej lub cudzej, albo wręcz prześciga prawicę w jej własnej retoryce.
W języku angielskim jest powiedzenie: „Fool me once shame on you, fool me twice shame on me”. Czy ktoś, kogo oszukano już więcej niż dwa razy i wciąż powtarza to samo jest aby na pewno dobrym strategiem? Co więcej, te zawiedzione nadzieje, te niezrealizowane pół-postulaty, to nie jest wypadek przy pracy, czy dowód nieskuteczności. To metoda. Pamiętacie jak Barack Obama obiecał w USA, że jak tylko wygra wybory, pierwszego dnia zmieni casus Roe vs. Wade w prawo federalne? I jak przez dwie pełne kadencje tego nie zrobił? Nie chodzi o to, że nie mógł albo zapomniał. Chodzi o to, żeby gdyby to zrobił, nie miałby na czym budować następnej kampanii. To dlatego też w każdym kolejnym obrocie tego cyrku obietnic potrzebny jest rotating villain, który akurat uniemożliwia nam wprowadzenie związków partnerskich, liberalizacji ustawy aborcyjnej, itd.
Naprawdę przykro jest patrzeć jak przy politykach jawnie kpiących z inteligencji i wytrzymałości wyborców, ci ostatni przyzwyczajają się do tego, żeby przed każdą kolejną kadencją rozgrywać szachy 5D sami ze sobą.
12. Kiedy i jak wygrywa się wybory?
Może to, co się stało 1 czerwca każe nam przede wszystkim zastanowić się nad naturą czasu? Pomyśleć o tym, jaki jest związek czasu z polityką?Skuteczność PiS’u pokazuje w tej kwestii dwie rzeczy, które wydają się ze sobą pozornie sprzeczne. Z jednej strony wybory wygrywa się doskonałą taktyką gry wyborczej i jej konsekwentną egzekucją. Nawet kandydat o minimalnych szansach może wygrać z faworytem i to dwa razy! Trzeba mieć tylko dobry timing w kampanii i konsekwentnie wygrywać potyczki rozgrywane w cyklach 24-godzinnego cyklu informacyjnego.
Z drugiej strony, wybory wygrywa się wcześniej, rozpoznając tendencje albo tworząc je latami. W tym sensie symbolicznego wymiaru może nabrać fakt, że zwycięzcą został prezes IPN. Wszak to owoc z drzewa zasadzonego wspólnie przez antykomunistyczną klasę polityczną. I dziś jej część budzi się przerażona, że ten owoc wygląda tak nieciekawie. Aktualna tendencja sprzyja więc Nawrockim tego świata, ale zawdzięczają tę popularność przede wszystkim Trzaskowskim tego świata.
Wydaje się jednak, że ani ten ostatni, ani dokooptowani do niego sojusznicy i wyborcy z bożej łaski nie myślą w kategoriach ani krótko, ani długoterminowych. Ich panika moralna nie ma czasu, rodzi się punktowo i natychmiast zanika ustępując miejsca wewnętrznej emigracji albo racjonalizacjom. Politycznych owoców z niej nie będzie, bo chodzi o zbiorowość oduczoną polityki tak bardzo, że jest ona gotowa w radosnym orszaku pójść do urn i oddać głos ludziom, którzy notorycznie ją lekceważą, obrażają i ostatecznie szykują jej prędzej czy później zgubę.
13. Myślenie alegoryczne.
Dwa marsze patriotów, które przed II turą dumnie szły po idealnie równoległych trasach i z równą powagą rościły sobie pretensje do reprezentowania Polski to dla mnie obraz alegorycznego upadku. Jak wspominał Walter Benjamin, alegoria jest zawsze sposobem opowiadania o rozpadzie i fragmentacji świata, figurą pokazującą w zastygającym obrazie mrok całości, której nie da się już ocalić.
Przyglądając się skrajnym emocjom tej kampanii, całemu kalejdoskopowi słów, symboli i gestów, trudno pozbyć się tej przerażającej myśli, że wszystko to jest gdzieś podskórnie upadłe i w swej powtarzalności oraz jałowości prawdziwie przerażające. Wskazuje na jakąś fundamentalną niemożność, zakleszczenie tego społeczeństwa w formułach już naprawdę strupieszałych. Polityczna kapitulacja przedstawiona jako emancypacja. Odzyskiwanie podmiotowości przez jej utratę. Może również mi udzieliło się myślenie katastroficzne, które sztabowcy obu stron opanowali tak doskonale? A może naprawdę już nie tyle czeka nas coś prawdziwie ponurego, ile doczekaliśmy się go wreszcie i te wszystkie wiwaty czy protesty, wzmożenia i rozczarowania to tylko różne sposoby nieprzyjmowania tego do wiadomości?
Marek Lewandowski
6 czerwca, 2025 at 2:12 pm
Także ucieczka od partii „Duopolu”, koniec mitu Solidarności, marność klasy politycznej dla mnie istotne „koniec dyplomacji” i to wymiarze globalnym…