A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już
Czesław Miłosz, Piosenka o końcu świata
Jeśli dobrze wsłuchać się w podszepty naszego lokalnego Zeitgeistu i zastanowić się jaka emocja dominuje dziś w życiu publicznym krajów zachodnich, będzie to chyba rodzaj poczucia schyłku. Coraz bardziej powszechne wydaje się tu przekonanie, że jako społeczność międzynarodowa stoimy na skraju przepaści. Apokaliptyczne wizje katastrofy klimatycznej, psychoza wojenna, ekonomiczna niestabilność, społeczna polaryzacja, kryzys zdrowia psychicznego, epidemia uzależnień – wszystko wybija wspólny ton naszego zbiorowego nastrojenia.
Wydaje się, że media korporacyjne i najważniejsze tytuły prasowe wręcz zachęcają nas do milenarystycznej ekscytacji, podbijają jej natężenie licząc zapewne, że uda się sprzedać związane z nią zagrożenia niczym kolejne obyczajowe skandale celebrytów. To poczucie głębokiego kryzysu całego naszego systemu polityczno-społecznego w niczym nie podważa jednak równie mocno rozpowszechnionego przekonania, że to my tu w tej części świata jesteśmy modelem dla wszystkich możliwych do pomyślenia dziś i w przyszłości społeczeństw. Nawet stojąc nad przepaścią wciąż wyznaczamy trasę, którą inni powinni bez wahania kroczyć po naszych śladach.
A może ta osobliwa niespójność jest tylko mirażem, złudzeniem? Może tak naprawdę skrywa o wiele głębszą konsekwencję naszej postawy niż wskazywałaby na to analiza nastrojów? Wydaje się, że to poczucie końca ma po prostu inny obiekt rzeczywisty niż ten, na którym się każdorazowo jawnie zawiesza. Że chodzi tu o emocję przemieszczoną, której realnym odniesieniem jest coś, czego nie wolno ruszać bez groźby realnej dezintegracji. Poczucie niespełnienia nie dotyczy tak bardzo świata, który zmierza ku katastrofie, ile pewnej głębokiej formy jego przeżywania, której kontury są tak szerokie, że na długie lata całkiem zniknęły nam z horyzontu. Jak bohater słynnego filmu Truman Show mamy cokolwiek przeskalowane granice tego, co uważamy za świat. I tak jak on zaczynamy odczuwać dziwny niepokój, że w tym małym zaścianku, w którym przyzwyczailiśmy się żyć i który tak długo braliśmy za całą ziemię, ba – kosmos! coś się zaczyna powoli chwiać w posadach.
Prześnione kontrrewolucje
Prawda jest taka, że przespaliśmy zbiorowo parę istotnych systemowych przemian, które głęboko przeorały to, co w ogóle wyobrażamy sobie jako świat. Były to zresztą transformacje specyficzne, dla których w tradycyjnym słowniku polityki zarezerwowana jest nazwa kontrrewolucji. Zamiast przynosić ducha zmian, otwarcie nowych możliwości, wspierać społeczne przemiany mające emancypować coraz liczniejsze rzesze mieszkańców globu, procesy te miały dokładnie odwrotny kierunek. Ich adwokaci często korzystali nawet z rewolucyjnej retoryki, posługiwali się postępowym, a przynajmniej modernizacyjnym, imaginarium czy rozbudzali te same zbiorowe uczucia, które chce się przeżywać licząc na własne upodmiotowienie. Ich efektem jednak było budowanie coraz bardziej hierarchicznego świata, w którym możliwości, prawa i przywileje zarezerwowane są dla coraz bardziej nielicznych wybrańców.
Pierwszą z szeregu tych kontrrewolucji była niewątpliwie dokonana na Zachodzie transformacja kapitalizmu. Pisał o tym, jak zwykle wcześniej od innych, Pier Paolo Pasolini: „Kapitalizm jest dziś bohaterem wielkiej wewnętrznej rewolucji: przekształca się, w sposób rewolucyjny, w neokapitalizm. Wbrew temu, co mówiłem wcześniej, mógłbym powiedzieć, że rewolucja neokapitalistyczna stawia się w roli konkurenta dla sił światowych, które idą na lewo. W pewnym sensie sama odchodzi w lewo. I, co dziwne, idąc (na swój sposób) w lewo, ma tendencję do obejmowania wszystkiego, co idzie w lewo. W obliczu tego rewolucyjnego, postępowego i jednoczącego neokapitalizmu pojawiło się bezprecedensowe poczucie ‚jedności’ świata”[1].
Istotą opisywanego tu przekształcenia jest usunięcie realnych ograniczeń dla akumulacji kapitału (od komunistycznej czy socjalistycznej alternatywy do socjaldemokratycznej korekty) przy jednoczesnym uruchomieniu „rewolucyjnej” energii społecznej, która pozwoli przeżywać ten proces jako głęboką emancypację. To trochę tak, jakby ktoś usunął nam spod siedzenia krzesło, ale w trakcie naszego upadania przekonywał, że właśnie nauczyliśmy się latać. I gdy spojrzy się na meandry „nowego ducha kapitalizmu” tak to dokładnie wyglądało. W tej perspektywie ruchy studenckie, maj 68 czy kontrkultura wraz z jej neoawangardowym suplementem skrywają w sobie głęboką ambiwalencję. Mając tworzyć alternatywę na poziomie kulturowym, w istocie mogły przysłużyć się niszczeniu alternatyw na poziomie głębokich struktur ekonomiczno-politycznych. Dzisiejsze wojny kulturowe czy rewolucje tożsamościowe odbywają się już właśnie w wytworzonej wówczas społecznej próżni, która umożliwia nawet najbardziej szalone i wewnętrznie sprzeczne sojusze. Nic dziwnego, że CIA czy przemysł zbrojeniowy legitymizują się dziś inkluzywnością i obroną praw mniejszości.
Drugą rewolucją, którą nasz zbiorowy umysł z konieczności prześnił, była rewolucja menadżerska. Neokapitalizm wykształcił nową i bardzo wpływową klasę społeczną, która do dziś stanowi kluczowy element odnowionego systemu. Profesjonalna klasa menadżerska [professional managerial class] jest dziś punktem odniesienia i głównym napędem kapitalizmu, który uporał się skutecznie ze wszystkimi możliwościami swojej reformy bądź obalenia. Jak pisze Catherine Liu przyglądając się dzisiejszej polityce, klasa ta odgrywa w niej rolę „proxy klasy rządzącej – rodzaj pełnomocnika – bezwstydnie gromadzi wszelkie formy zsekularyzowanej cnoty; jeśli w ogóle podejmuje kwestię kryzysu politycznego i ekonomicznego wytworzonego przez sam kapitalizm, to zniekształca walkę o zmianę polityki i redystrybucję w indywidualne liturgie, kierując cała energię na osobiste akty poświęcenia i kompensaty lub zreifikowane formy indywidualnego samoulepszenia. (…) Podczas gdy jej polityka sprowadza się do sygnalizowania cnót, nie kocha ona niczego ponad panikę moralną, którą podburza swoich członków do coraz bardziej bezsensownych form pseudo polityki i hiperpoprawności”[2].
W systemie dostosowanym do potrzeb PMC demokracja będzie tym, co służy menadżerom, kultura będzie tym, co im się podoba, a polityka tym, w czym będą mogli spełnić swoje ambicje. Moralność natomiast będzie oznaczać sferę, w której klasa ta najwyraźniej będzie potrafiła odróżnić się od reszty i potwierdzić swoją wyjątkowość. Nie chodzi tu oczywiście o jakiś rodzaj prostego zawłaszczenia czy hegemonii, ale o ruchy tektoniczne, w których obieg kapitału, transformacja instytucji państwowych i rewolucja w ludzkich obyczajach spinają się ze sobą w produkcji jednolitego i utrzymującego monopol na podstawowe wartości społeczne systemu.
Można oczywiście dostrzec w tej przemianie ślady przejścia od demokracji do oligarchii, choć należałoby zaznaczyć, że odbywa się ona nie tylko przy aprobacie większości społeczeństwa, ale w wyniku realizacji jego najgłębszych, choć całkowicie wyuczonych, aspiracji. W tym sensie owa kontrrewolucja jest demokratyczna, ponieważ większość z nas dobrowolnie powierza w niej swój los wybranej klasie, dla której kontakt z ogółem społeczeństwa jest raczej źródłem niewygody niż powodem do dumy. Niczym lunatycy podążamy za wskazywanymi przez nią trendami.
Dziś przechodzimy kolejną, trzecią kontrrewolucje, która oczywiście wyłania się wprost z poprzednich. Ponieważ demokracja oznacza dziś to, czego chce wpływowa mniejszość klasy menadżerskiej, populizm zaś to, co wcześniej nazywało się demokracją, nic dziwnego, że i ten głęboki proces przekształceń będziemy musieli prześnić. Można nazywać to przejściem od kapitalizmu do techno-feudalizmu, jak przekonuje dziś Yannis Varoufakis[3], można próbować znaleźć w nim narodziny nowego, zmodernizowanego faszyzmu, jak sugerował jeszcze Pasolini. Tak czy inaczej dzisiejsza przemiana stanowi ostateczne usankcjonowanie świata bez alternatyw. Porządek zorganizowanego i pilnie strzeżonego monopolu, która zaczyna przypominać wizje odnajdywane dotychczas jedynie w dystopijnej literaturze sci-fi.
Dla szerszej opinii publicznej te rewolucje były w ogóle niezauważalne, tak jak umknęły większości komentatorów zaprzęgniętych raczej do obsługiwania przeprowadzanych przemian niż do ich krytykowania. Nic więc dziwnego, że i w polityce międzynarodowej przespaliśmy również rewolucję neokonserwatywną (rodzaj koniecznego uzupełnienia tych pozostałych), która obejmuje dziś cały świat zachodniej polityki. Zakleszcza ona retorykę opisującą system polityczny do opowieści rodem z Gwiezdnych Wojen czy z Drużyny Pierścienia, aby w ten sposób skutecznie karykaturalizować wszelkie pojawiające się na horyzoncie alternatywy. Nawet jeśli ich różnica względem aprobowanego modelu jest w istocie znikoma, w społecznym odbiorze muszą pojawić się jako figury ostatecznego Zła, uniwersalnego egzystencjalnego zagrożenia.
W końcu retoryka ta ma pilnować obowiązywania wyrażonej przez Francisa Fukuyamę zaraz po upadku ZSRR wizji końca historii. Ta z pozoru idylliczna wizja wygaszenia konfliktów mocarstwowych oznaczała w istocie wprowadzanie w życie jednej z najbardziej szalonych wersji mesjanizmu w historii, którego zasięg miał być dosłownie globalny. W dodatku jest to mesjanizm uznający, że mesjasz już tu jest i w dodatku przybrał formę aparatu państwowego Stanów Zjednoczonych. W systemie rzekomo płynnych przepływów i elastycznych tożsamości powstał w ten sposób istotny zgrzyt, który pokazuje, że ta rodem z Truman Show globalna wioska potiomkinowska, w jaką zmienić miał się cały świat ma w istocie dość bezwzględnych zarządców i bardzo chciwych właścicieli.
Dzisiejsze nastroje milenarystyczne mogą świadczyć nie tyle – albo raczej nie tylko – o realnych zagrożeniach dla dalszego życia na ziemi, ile o problemach w utrzymywaniu obecnego systemu w kształcie wyznaczonym przez dokonane skutecznie kontrrewolucje. Wszystko wskazuje na to, że tym razem nie mamy do czynienia z chwilowymi turbulencjami, które jedynie uprzykrzą podróż w wyznaczonym zawczasu kierunku, ale z potężnym wstrząsem. Nawet jeśli nie umiemy go sobie jeszcze wyobrazić, nie oznacza to wcale, że nie zaczynamy go przeżywać.
Na razie widać przede wszystkim konwulsje systemu opartego na zasadzie TINA [There Is No Alternative], która dochodząc do ściany wciąż próbuje nie zwalniać tempa. Okazuje się, że bez alternatyw ideologicznych nie będziemy mieli też realnych alternatyw politycznych, ekonomicznych, społecznych, itd. Wszystkie problemy generowane przez ten system będziemy próbowali rozwiązywać za pomocą jego własnych mechanizmów (a więc gasić pożar benzyną) albo projektować na zewnątrz i obarczać odpowiedzialnością za nie jakąś instancję, która akurat się nawinie. Chcieliście świata bez alternatyw no to go macie!
Nawet „katastrofa klimatyczna”, choć próbuje nazwać realne zagrożenie, jest w istocie frazą cokolwiek konformistyczną, podobnie jak wcześniejszy „kryzys uchodźczy”. Nie mamy bowiem problemu z klimatem ani z uchodźcami. Mamy podstawowy problem z systemem kapitalistycznym, który masowo produkuje klimatyczne zniszczenie i dramat masowej migracji. Przy czym grupy społeczne i instytucje walczące z tymi zjawiskami nie są w stanie oprotestować jej źródeł – czyli zbrojnego utrzymywania przy życiu hegemonii USA. Musiałyby bowiem wystąpić przeciwko samym podstawom własnej pozycji i umiejscowienia w świecie.
Z tego punktu widzenia można zaryzykować tezę, że ćwiczenie nas w millenarystycznej ekscytacji przez mainstream debaty publicznej ma podtrzymać w nas atrofię wyobraźni, zgodnie z którą łatwiej pomyśleć koniec świata niż jakąkolwiek modyfikację aktualnego systemu. Wówczas apokaliptyczne nastroje byłyby jak najbardziej w cenie, stanowiłyby nową walutę drukowaną przez Władzę.
Legitymacja hegemonii
W wyniku serii prześnionych kontrrewolucji powstał jednolity świat, który mniej lub bardziej skutecznie zasłania realne mechanizmy procesu politycznego. Wytworzenie systemu zapór uniemożliwiających jego faktyczną zmianę stanowiło najdonioślejsze osiągnięcie budowniczych tego porządku. I nie chodzi wyłącznie o czystą siłę militarną (choć to też), ale o całą gamę intelektualnych, emocjonalnych, retorycznych i społecznych nawyków, które szansę na realną alternatywę odcinają tak skutecznie jak zastrzyk znieczulający odcina pacjenta od bólu. W archiwum aktualnie przeżywanego przez nas świata nie ma nawet przegródki, choćby pustej, zarezerwowanej dla autentycznej rewolucji. Nawet jeśli na rynku idei i teorii nic nie sprzedaje się tak dobrze jak radykalne rewizje i głębokie przemiany.
Ten system ma jednak również wymiar prawny. Najwyraźniej widać go, w instytucjach powołanych do tego, aby wyrażały przekonania i realizowały oczekiwania „cywilizowanego świata”. Jedną z nich był Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii (ICTY), prawdziwe zwieńczenie procesu rozbicia kraju, który następnie – po zakończonej agonii – „świat” postanowił jeszcze osądzić. Choć miał on reprezentować tryumf rozumu i prawa nad nacjonalistyczną rzezią wojny domowej, w istocie – jak podkreślają co wnikliwsi komentatorzy – samo jego powstanie wiązało się z podważeniem podstawowych zasad prawa międzynarodowego zapisanych w Karcie ONZ.
Skoro bowiem jej obowiązywanie opiera się na przekonaniu o „suwerennej równości wszystkich członków”, wówczas problematyczne staje się kto właściwie kogo na forum ICTY osądza. A ponieważ nikt nie postawił przed nim na przykład sprawców bezprawnego bombardowania Jugosławii przez NATO w 1999 roku, trudno uniknąć wrażenia, że „ICTY miało moc oskarżać jedynie ofiary USA i NATO a nie agresorów. Trybunał był ‚wojną prowadzoną innymi środkami’, a zatem korupcją prawa międzynarodowego i sprawiedliwości w celu ścigania wrogów”[4].
Kwintesencją działalności ICTY był oczywiście proces Slobodana Miloševića, oskarżonego o zbrodnie przeciw ludzkości, zbrodnie wojenne i ludobójstwo. Ten najbardziej spektakularny sąd nad „rzeźnikiem Bałkanów”, jak lubiły nazywać oskarżonego media zachodnie, stanowił jednak, jak przekonująco pokazuje m.in. John Laughland, prawdziwą parodię procesu prawnego. I nie tylko dlatego, że od początku wszyscy zachowywali się tak jakby oskarżony był już od dawna skazany i ponosił odpowiedzialność za wszelkie okrutne czyny i tragiczne wydarzenia bałkańskiej wojny. Nie dlatego, że liczni świadkowie oskarżenia okazywali się zupełnie niewiarygodni a część przyznawała wręcz, że była przez prokuratorów szantażowana. Nie dlatego nawet, że w trakcie procesu Milošević został pozbawiony możliwości osobistej obrony: najpierw wymuszono na nim zatrudnienie obrońcy z urzędu a potem sądzono go nawet pod jego nieobecność. Wszystkie te faktycznie niedorzeczne okoliczności nie są w stanie konkurować z prostym faktem, że ICTY od samego początku był tworem poronionym i w gruncie rzeczy pozbawionym właściwej prawnej legitymizacji.
Laughland konsekwentnie udowadnia, że powołanie Trybunału do życia wyznacza przełomowe wydarzenie świadczące o próbie zakwestionowania samej podstawy prawa międzynarodowego jaką jest suwerenność państwowa. Odtąd można powołać instytucję, której działalność będzie w istocie kwestionować tę zasadę dając nowo powstałemu tworowi możliwość wykraczania poza system prawny danego państwa. W konsekwencji dotychczas „horyzontalny” system prawa międzynarodowego oparty przede wszystkim na wzajemnych umowach pomiędzy państwami, zostanie zastąpiony przez „wertykalną strukturę opartą na przymusie”[5]. Skoro bowiem ICTY powołano na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, oznacza to, że mniejszość państw może de facto stworzyć organ sądowniczy, zdolny do oskarżania przywódców międzynarodowych bez konieczności odwoływania się do prawa ich państw.
Choć twórcy tego Trybunału często powołali się na przykład Norymbergi jako pierwowzoru dla swoich działań, w istocie – jak pokazuje Laughland – dokładnie odwrócili stojące u jej źródeł zasady. Podpisana w 1948 roku Konwencja w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa wymagała właśnie władz państwowych do realizacji swoich postanowień. Dlatego nazistowskich zbrodniarzy sądziły niemieckie sądy. W przypadku ICTY te same prerogatywy zostały przyznane Trybunałowi finansowanemu przez wybrane kraje (głównie NATO), co rodzi uzasadnione podejrzenie, że stanowi on de facto sąd wojskowy nad pokonaną w nielegalnej wojnie Jugosławią. Tymczasem pośrednictwo instytucji państwowych jest konieczne o tyle, o ile sąd ma odwoływać się też do umowy społecznej i choćby formalnej kontroli demokratycznej nad swoimi decyzjami. W przypadku ICTY o niczym takim nie może być mowy.
W efekcie więc Międzynarodowy Trybunał mający naśladować rozwiązania służące do zaprowadzenia sprawiedliwości po największej traumie i największym wstydzie zachodniej polityki jakim był nazizm, w praktyce okazał się służyć ustanowieniu monopolu państw zachodnich, szczególnie NATO, do sprawowania prawnej zwierzchności nad całym światem. W ten sposób udział państw takich jak Niemcy czy USA w rozbiciu Jugosławii zniknął z pola widzenia ustępując miejsca medialnemu polowaniu na nowe wcielenie Hitlera. I kompromitację tego całego przedsięwzięcia dopełnia fakt, że właściwie nie udało się udowodnić Miloševićowi zarzucanych mu czynów a przedłużające się przesłuchania coraz bardziej uzasadniały jego własne argumenty o politycznym i pokazowym wymiarze samego procesu.
Jak funkcjonuje „świat”
Powołanie do życia ICTY, podobnie jak powstanie Międzynarodowego Trybunału Karnego (ICC) w 2002 były – jak pisze wieloletni pracownik i krytyk tego ostatniego, Juan Branco – „ostatnią obietnicą uniwersalności przygotowaną przez naszą chylącą się ku upadkowi cywilizację”[6]. Była to bowiem uniwersalność cokolwiek stronnicza i wybiórcza, czego działalność tych instytucji doskonale dowodzi. Nie reprezentują one żadnej międzynarodowej społeczności, a jedynie wolę najsilniejszych graczy, którzy za pomocą tych instytucji zaprowadzali wygodne dla siebie porządki na globalnej scenie.
Właśnie kształtowanie się „świata” – tego tworu, na który powołujemy się bezwiednie mówiąc i pisząc, że „świat” kogoś izoluje, kogoś potępia albo do czegoś zmierza – lub też „cywilizowanego świata”, czyli świata zachodniego sprawującego niepodzielną kontrolę nad całą resztą, dostrzegł Peter Handke obserwując naocznie proces Miloševića. Sam zresztą przez media oskarżony, a więc i wedle nowych procedur skazany, o sprzyjanie mu, popieranie go lub bronienie jego polityki. To mechanizm podwójnej projekcji, w której wymyślone winy dzielą również ci, którzy w nie nie wierzą. Czytając teksty Handkego poświęcone wojnie w Jugosławii, czego wielu komentatorów wystrzega się jak ognia, można jednak łatwo przekonać się, że większość tych zarzutów nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Patrząc na działalność ICTY Handke wysnuwa wniosek, że oto instytucja ta faktycznie osądza oskarżonego „w imieniu świata”, którego „protagonistami i twórcami” zarazem są prokuratorzy i sędziowie. Funkcjonariusze takiego sądu stają się stronami, skoro „opłacani przez ‚społeczność międzynarodową’ nigdy nie wykorzystają swojego urzędu przeciwko tej społeczności (Unii Europejskiej, NATO, USA itd.), ale wyłącznie przeciwko obecnie prawie całkiem pozbawionej głosu reszcie świata, są rzeczywiście stronami (…) co więcej, potężnymi i wyposażonymi we wszelkiego rodzaju środki przymusu i przemocy”[7]. W ten sposób obcujemy, twierdzi Handke, ze „światem do góry nogami, który stał się rzeczywistością”[8].
W tak skonstruowanym „świecie” kwestia tego, co naprawdę wydarzyło się w Jugosławii i jak odpowiedzialność za to podzielona jest między różnymi stronami konfliktu staje się zupełnie nieistotna. Ważny jest obraz lub narracja, którą „świat” chce przedstawić samemu sobie i dostosować do tego rzeczywistość. Każdy kto tego obrazu nie akceptuje, zostaje oskarżony w oparciu o… ten obraz właśnie. Ta konstrukcja jest niewywrotna, choć jest w istocie wywróconą do góry nogami realnością. Sędzia jest oskarżycielem i policjantem, świadkowie są oskarżycielami, dziennikarze sędziami a oskarżony jest już skazanym. Prawo jest bezprawiem a proces pokazowy – sprawiedliwością.
Handke, w młodości studiujący prawo, zwraca też uwagę na osobliwości instytucjonalne ICTY, które z trybunału karnego zmienia się w scenę teatru „świata”, w którym performuje się porządek i demokratyczną władzę w imieniu tych, którzy samych siebie uznają za ich wcielenie. I ta ich autoprezentacja nie podlega dyskusji, sama nie jest przedmiotem osądu ani nawet krytycznego badania. Zwycięzcy biorą wszystko, piszą historię i konstruują „świat” na swój obraz i podobieństwo.
Nie tylko ICTY, ale także Międzynarodowy Trybunał Karny (ICC) posiada osobliwą tożsamość quasi-uniwersalności. Znosi suwerenność państwową roszcząc sobie tym samym prawo do reprezentowania całej ludzkości. Zarazem jednak nie stawia przed sądem najbardziej wpływowych państw, które niekiedy odpowiadają za destabilizację prowadzącą do aktów skrajnej przemocy i zbrodni wojennej w upadających instytucjach politycznych. Juan Branco przekonuje nawet, że w ten sposób produkuje się Hobbesowski stan natury, czyli stan przed-państwowej przemocy, wszędzie tam, gdzie – jak na przykład w Kongo – lokalnie znosi się jurysdykcję państwa i zasięg jego stabilizujących prerogatyw.
W stanie natury znika również polityka oddając miejsce permanentnej walce o przetrwanie w obliczu mnożących się aktów bezprawia. A przecież bynajmniej kraje tego typu nie cierpią z powodu jakiegoś naturalnego zacofania czy braku bogactwa. Wręcz przeciwnie, właśnie ze względu na swój potencjał padają często łupem handlarzy bronią, międzynarodowych karteli i korporacji czy ruchów rebelianckich finansowanych przez ważnych międzynarodowych aktorów. Taki permanentny kryzys, stan wyjątkowy, który zmienia się w regułę, staje się żywiołem, który Międzynarodowe Trybunały mają na odległość porządkować zarazem podtrzymując przez swoją selektywność same jego podstawy. Zamiast obiecanej uniwersalności jest jedynie wspieranie chaosu, w którym najlepiej poruszają się mocarstwa i grupy przestępcze, albo grupy przestępcze finansowane przez służby mocarstw.
Jak przekonuje Juan Branco, udział tworów takich jak ICC w utrzymywaniu a nie zwalczaniu bezprawia polega również na tym, że zamiast „osądzać oprawców po zakończonych konfliktach” zaczęły „legitymizować a posteriorimoralną wyższość zwycięzców”[9]. Świetny przykład podsuwa tu znów wojna w Jugosławii i proces Miloševića, w którym ICTY usankcjonowało natowskie bombardowania zwracając uwagę „świata” na kogoś, kogo przed chwilą próbowano zamordować (dom prezydenta był ostrzelany przez siły NATO). W kontekście wielu konfliktów na całym świecie, w których wywołaniu kraje zachodnie brały niekiedy czynny udział, powstaje pytanie sformułowane przez Branco: „jakie mamy prawo sądzić sami bojowników opuszczonego świata nowoczesności, którzy nigdy nie mogliby stać się bojownikami, gdyby nie opłaciły ich i nie uzbroiły zewnętrzne i wielonarodowe siły”?[10] W wielu przypadkach oznaczałoby to bowiem de facto sądzenie swoich własnych czynów, proces wytoczony rzeczywistości, którą wytworzyły decyzje i działania państw najsilniej chronionych przez ICTY czy ICC.
A jak działa „świat” w swym normalnym trybie można przekonać się poznając przyjęty w USA w 2002 roku „American Service-Members’ Protection Act”. To prawo nazywa się też niekiedy bardziej dosadnie – „Hague Invasion Act”. Stwierdza się w nim wprost, że – jak pisało Human Rights Watch – „zezwala się na użycie siły wojskowej w celu wyzwolenia każdego Amerykanina bądź obywatela kraju sojuszniczego wobec USA, który byłby przetrzymywany przez Trybunał w Hadze”[11]. Innymi słowy Stany Zjednoczone gwarantują w ten sposób całkowitą bezkarność nie tylko własnym obywatelom dokonującym np. zbrodni wojennych w Afganistanie, Iraku czy innych krajach pacyfikowanych przez reprezentantów „świata”, ale także wszystkim, którzy postanowią w sposób zorganizowany i oficjalny dołączyć do tego rodzaju misji.
Dziś, gdy główny sojusznik USA dokonuje regularnego ludobójstwa w Gazie, „świat” przeżywa prawdziwy wstrząs. ICC postanowił bowiem objąć swą jurysdykcją i osądzić izraelskich sprawców zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Natychmiast spotkało się to z pisemną odpowiedzią kilkunastu amerykańskich senatorów, którzy jawnie zagrozili sankcjami prokuratorowi generalnemu Karimowi Khanowi i jego rodzinie[12]. Jak donosi „Guardian” różne formy nacisku i gróźb wobec biur ICC izraelski wywiad stosował od dziewięciu lat[13]. W udzielonym niedawno wywiadzie Khan zdradził, że pewien wysoko postawiony amerykański polityk powiedział mu, że „ten trybunał (ICC) powstał przecież dla Afryki i bandytów takich jak Putin”[14].
Po wydaniu przez Trybunał nakazu aresztowania m.in. dla Benjamina Netanjahu administracja USA właściwie oficjalnie przyznała się do ignorowania prawa międzynarodowego[15] nie tylko nie uznając decyzji ICC, ale ustami Mike’a Johnsona przyznając, że „Stany Zjednoczone nie uznają żadnej instytucji za ważniejszą niż ich własna suwerenność”[16]. Warto przypomnieć, że jeszcze rok temu Joe Biden entuzjastycznie przyjmował nakaz aresztowania Władimira Putina przez trybunał, który jego administracja uznaje dziś za nielegalny. Jeszcze raz potwierdza się prawda, że dopiero psujące się narzędzie ujawnia w pełni swoją funkcjonalność.
Koniec na horyzoncie
Próbując wyobrazić sobie jak może wyglądać klimatyczna katastrofa niektórzy badacze tego zagadnienia postanowili szukać historycznych prefiguracji takiego doświadczenia. Eduardo Viveiros de Castro i Deborah Danowski uznali nawet, że chcąc dowiedzieć się „jak to jest”, gdy kończy się świat, trzeba dowiedzieć się jak ludy rdzenne obu Ameryk przeżywały kolonizację. „Rdzenna populacja kontynentu, liczniejsza wówczas niż ta w Europie, mogła stracić – przez połączone działanie wirusów (…), żelaza, prochu bojowego i papieru (traktaty, bulle papieskie, królewskie koncesje i oczywiście Biblia) około 95 procent swojej liczby w ciągu pierwszego półtora wieku podbojów. Byłaby to, według niektórych demografów, jedna piąta ówczesnej populacji planety”[17]. Oto jak rodził się zachodni „świat” i jego cywilizacyjne przywileje.
Wiele wskazuje na to, że kulturowy, polityczny, społeczny i populacyjny szok jaki towarzyszył kolonizacji może stać się niedługo udziałem uprzywilejowanego centrum globalnego systemu. I to nie tylko dlatego, że połączone siły polikryzysów będą wymuszały na naszych rządach używanie coraz bardziej bezwzględnych form represji wobec pauperyzujących się społeczeństw. Również dlatego, że tak zwana Reszta Świata właśnie wypowiada Zachodowi posłuszeństwo. I to nie tylko ustami przywódców Rosji, Chin czy Iranu, ale także państw Afryki Zachodniej czy Azji Południowej. Na horyzoncie zaczyna majaczyć koniec „świata”, w którym nasi umiłowani oligarchowie tak wygodnie się urządzili.
Ostatnie orzeczenia ICC wymierzone w Izrael bez wątpienia stanowią jeden ze znaków tej transformacji. Nawet jeśli dla wielu wydają się kunktatorskie i w niczym nie zmieniają politycznego charakteru samego trybunału. Jedno drugiego nie wyklucza, jak pokazał Ali Abunimah w „Electronic Intifada” uznając nakazy aresztowania wydane zarazem za liderami Izraela i Hamasu za jednocześnie historyczne i cyniczne. Dlaczego? Nie da się porównywać skali cierpienia wywołanego przez działalność tych dwóch organizacji a na ławie oskarżonych ma zasiąść nawet więcej działaczy Hamasu niż izraelskich polityków. Zresztą ci dwaj, którzy się tam znajdą i tak przestali być wygodni dla administracji USA, która budując symetrię win zechce bez wątpienia zatrzeć ślady własnego współuczestnictwa w ludobójstwie. Zresztą ICC nie sformułowało nawet zarzutów o ludobójstwo przywódcom Izraela, a jedynie oskarżył ich o zbrodnie przeciw ludzkości i zbrodnie wojenne, znów na równi z liderami Hamasu. Wspomnienie systematycznych gwałtów dokonywanych przez Hamas 7 października czy brak zarzutów o torturowanie palestyńskich więźniów to wręcz dowody ulegania wielokrotnie demaskowanym doniesieniom hasbary. Podobnie jak nieodnotowanie bezprawnego charakteru stawianych na Zachodnim Brzegu żydowskich osiedli, co zdaje się sankcjonować przekonanie, że konflikt zaczął się ledwie w zeszłym roku[18].
Mimo tych wszystkich poważnych zastrzeżeń Abunimah jest świadomy, że decyzja, aby w ogóle zająć się i faktycznie objąć oskarżeniem przedstawicieli „świata” ma charakter historycznego przełomu. Nic dziwnego, że Joe Biden natychmiast uznał te decyzję za wyraz „fałszywej symetrii”[19]. Chodzi o to, że każda symetria między Izraelczykami i Palestyńczykami, ich wszelka konkretnie stosowana i realnie uznawana równość będzie miała dla niego wymiar skandalu. Jest on w końcu jednym z najdoskonalszych przedstawicieli stosowanego na skalę globalną zachodniego szowinizmu, zgodnie z którym za to, co „my” robimy w biały dzień, „wy” powinniście gnić w więzieniach na lata.
Obecny w naszych społeczeństwach masowy spleen bierze się być może z przeczucia, że ów asymetryczny „świat”, w którym przyszło nam konstruować swoje odruchy i uznawać je za całkiem naturalne właśnie dobiega końca. I że w obliczu rosnącej ochoty Reszty Świata na zorganizowanie systemu w całkiem inny sposób utrzymanie dotychczasowych reguł może się okazać możliwe jedynie za cenę III wojny światowej i nuklearnej apokalipsy. O kosztach klimatycznych nowego wyścigu zbrojeń nie wspominając. Jakkolwiek rodzimi politycy, komentatorzy czy intelektualiści nie upieraliby się, że chodzi im wciąż o zachowanie demokracji i sprawiedliwości, nikt poza nimi nie jest już nawet w stanie udawać, że w to wierzy. W ten sposób dochodzimy do sytuacji, w której jedynym sposobem, żeby ocalić świat, będzie zgoda na koniec „świata” i wszystkie związane z tym – niewątpliwie najbardziej bolesne dla najgłębiej wtajemniczonych – konsekwencje. To od nas wciąż odrobinę zależy czy innego końca niż koniec „świata” nie będzie.
[1] Pier Paolo Pasolini, Prawie testament, w: tegoż, Wywiady korsarskie. O polityce i życiu 1955-1975, przeł. Izabela Plesiewicz-Świerczyńska, GlowBook, Sieradz 2023, s. 479.
[2] Catherine Liu, Luminarze postępu i cnoty. Rzecz przeciw profesjonalnej klasie menadżerskiej, przeł. Katarzyna Górska, Moskowitz Media 2023, s. 10.
[3] Por. Yannis Varoufakis, Technofeudalism. Wiat Killed Capitalism, Vintage, New York 2023.
[4] Ramsey Clark, Foreword, w: John Laughland, Travesty. The Trial of Slobodan Milošević and the Corruption of International Justice, Pluto Press, London – Ann Arbor 2007, s. XI.
[5] John Laughland, Travesty. The Trial of Slobodan Milošević and the Corruption of International Justice, dz. cyt., s. 34.
[6] Juan Branco, L’ordre et le monde. Critique de la Cour pénale internationale, Fayard, Paris 2016, s. 13.
[7] Peter Handke, Rund um das Grosse Tribunal, Suhrkamp Verlag, Frankfurt am Main 2003, s. 21-22.
[8] Tamże, s. 22.
[9] Juan Branco, L’ordre et le monde. Critique de la Cour pénale internationale, dz. Cyt., s. 77.
[10] Tamże, s. 156.
[11] Por. https://www.hrw.org/news/2002/08/03/us-hague-invasion-act-becomes-law, dostęp 28 maja 2024.
[12] Por. https://www.politico.com/f/?id=0000018f-4e0e-d759-a9ff-ff4ee9420000, dostęp 28 maja 2024.
[13] Por. https://www.theguardian.com/world/article/2024/may/28/spying-hacking-intimidation-israel-war-icc-exposed, dostęp 28 maja 2024.
[14] Por. https://mondoweiss.net/2024/05/biden-and-congress-are-destroying-international-law-for-israel/, dostęp 28 maja 2024.
[15] Por. Tamże.
[16] Por. https://www.jpost.com/international/article-802290, dostęp 28 maja 2024.
[17] Deborah Danowski, Eduardo Viveiros de Castro, The Ends of the World, przeł. Rodrigo Nunes, Polity Press, Cambridge & Malden 2017, s. 104.
[18] Por. https://electronicintifada.net/blogs/ali-abunimah/icc-warrants-both-historic-and-cynical, dostęp 28 maja 2024.
[19] Por. https://www.aljazeera.com/news/2024/5/21/no-equivalence-biden-defends-israel-after-icc-requests-arrest-warrants, dostęp 28 maja 2024.