Cóż po komiku…?

Komicy stanęli dziś trochę w tym samym miejscu, które niegdyś zajmowali poeci. I teraz to być może od ich pozycji zależy przyszłość naszego systemu politycznego.

„I w ogóle na co komu w tym marnym czasie poeci?” – pytał Friedrich Hölderlin na początku XIX wieku, stawiając problem, który rozszedł się szerokim echem po następnych dwóch stuleciach. Do czego służą artyści i intelektualiści w czasie zamętu, kryzysu, wojny? Czy na coś się przydają i jeśli tak, to na co?

Wiele osób może uznać za dziwne, że dziś zamiast poetów należałoby może spytać bardziej o komików i o ich przydatność dla społeczeństwa. Komicy są jakby poetami w popularnej wersji. Dowcip zaś – niedoszłym aforyzmem, który zamiast poruszać umysł do refleksji ucina ją wywołując śmiech. A zarazem dowcip odwołuje się do inteligencji, tyle że zwalnia ją natychmiast z jej obowiązków. Komicy to jednak nie tylko chodzący brak powagi, ale też szansa na znalezienie wytchnienia od przytłaczających okoliczności życia w chwilowej cielesnej eksplozji śmiechu. Im gorzej dzieje się na świecie, tym bardziej niezbędni wydają się ludzie potrafiący w mgnieniu oka rozbawić słuchających.

Sądząc po dzisiejszej popularności komików nasz świat istotnie musi zmierzać ku katastrofie. Nie chodzi tylko o to, że teraz wszystkie platformy cyfrowe oferują nowe specials najważniejszych gwiazd stand-upu, a reszta prowadzi najpopularniejsze programy telewizyjne w prime time’ie lub wypełnia całe hale sportowe na swoje występy. W Stanach Zjednoczonych, z którymi tradycja stand-upu jest nierozerwalnie związana, komicy wciąż posiadają aurę działań oddolnych, spotkań w klubach rozsianych po kraju, uosabiają etos ciężkiej pracy przy zabawianiu pijaków i rozśmieszaniu pogrążonej w rozpaczy klasy średniej. 

Ci komiwojażerowie śmiechu dziś stanowią niejednokrotnie alternatywę dla korporacyjnych rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych uprawiając nie tylko czystą komedię, ale i krytyczne dziennikarstwo. Joe Rogan, Russell Brand czy Jimmy Dore – to postaci atakujące centrum z marginesów i zdolne do przesuwania akcentów w zbiorowych nastrojach i politycznych sympatiach. Stali się tak potrzebni i tak groźni dla establishmentu, ponieważ coś w amerykańskim systemie politycznym trzeszczy w posadach.

Oprócz nich świat stand-upu to dziś potężny rynek, który nie ogranicza się do nazwisk największych – jak Steve Martin, Eddie Murphy czy Jerry Seinfeld w epoce dominacji telewizji – lecz stanowi różnorodny świat niemal tak skomplikowany jak samo społeczeństwo. Wszystkie rasy, klasy, orientacje seksualne i polityczne są tu reprezentowane obficie i niejednokrotnie łączą się we wspólnym wysiłku podnoszenia na duchu udręczonego ludu.  

Korzenie stand-upu sięgają występów minstreli, w trakcie których komedianci, tancerze i śpiewacy przebierali się za czarnych – stamtąd pochodzą niesławne blackfaces – by zabawiać publiczność w teatralnym korowodzie „numerów”. Wśród nich był również element zwany „pogadanką” (stump speech), polegająca na bezpośredniej i osobistej wypowiedzi skierowanej do publiczności. Tę sytuację można uznać za model stand-upu, w którym komik staje naprzeciw publiczności mając do dyspozycji tylko swój głos i przygotowane dowcipy. Widać z tego, że kontrowersja – i to podwójna – zawarta jest w kodzie DNA tej formy komedii i nie wydaje się, żeby szybko z niej wyparowała. Jeśli bowiem komicy przydają się na coś społeczeństwu to tak jak poeci – nie wprost, a czasem wbrew tego społeczeństwa świadomym oczekiwaniom, gustom i granicom.

Pierwsze wzmiankowanie słowa „stand-up” w prasie miało miejsce w Variety 23 czerwca 1948 roku w recenzji występu legendy wodewilu, Lou Holtza w nocnym klubie Slapsy Maxie w Los Angeles[1]. I oznaczała właśnie komika ogołoconego ze wszystkich możliwych rekwizytów, podkładów muzycznych, efektów świetlnych i układów choreograficznych… poza samymi żartami. Stand-up to taki teatr ubogi, w którym pozostał tylko czysty kontakt z publicznością w medium języka, często niemiłosiernie torturowanego przez występujących.

Istnieje ciekawa etymologiczna legenda na temat pochodzenia samego słowa stand-up. Według Dicka Curtisa jest ona związana z mafijnym wpływem na przemysł rozrywkowy i pierwotnie oznaczała boksera występującego w tych samych klubach, które rezerwowano też na wieczory komediowe. Ostatecznie te dwa nurty leksykalne – związane z walkami i nocnymi klubami dla komików – połączyły się w sztuce wyrzucania z siebie żartów tak jak bokser wyprowadza ciosy. Stand-up zawiera więc w sobie wszystkie możliwe sprzeczności. Jest formą walki uwikłaną w trwałe stereotypy i społeczne napięcia, kojarzy się z trudną konfrontacją, ale i przynosi ulgę i rozbawienie. Komicy od zawsze należeli do kasty ludzi, którzy noszą na swych barkach ciężar zbiorowych frustracji i niechęci, ale potrafią się nimi bawić.

Historycy komedii wskazują, że pokazy w nocnych klubach, bo tam przez dziesięciolecia rozwijała się ta forma rozrywki, były przeznaczone dla wielkomiejskiej publiczności związanej raczej ze środowiskami robotniczymi, migranckimi i rdzennymi. „Słuchacze ci byli zaznajomieni z fizyczną i chaotyczną naturą życia w nowoczesnym mieście i nie byli zainteresowani domowymi opowieściami przy kominku”[2]. Stand-up konfrontował ich z trudami życia, ale i pozwalał znieść je dzięki poczuciu wspólnoty i humorowi. Wśród tematów dominowały fizyczne bójki, pogoń za kobietami, problemy finansowe czy niechęć do instytucji i przedstawicieli władzy. Stand-up od zawsze więc miał w sobie coś z plebejskiego newsroomu, gdzie mogła odbywać się wymiana doświadczeń między tymi, którzy i tak nie dostaną się na szczyt.

Podstawowe doświadczenie komika jest więc związane ze spotkaniem i konfrontacją. Trzeba stanąć naprzeciw publiczności i zdobyć jej uwagę, zawładnąć umysłami na tyle, żeby uzyskać od nich w zamian salwy śmiechu. Nie ma być może trudniejszej do uzyskania, a zarazem bardziej satysfakcjonującej reakcji. Wieloznaczność tej sceny pierwotnej komedii pokazuje wspaniale występ Bernie Maca w trakcie Def Comedy Jam, cyklu wieczorów komediowych z muzyką hip-hopową odbywających się na Harlemie w Nowym Jorku. Mac czekając w kulisach słyszał publiczność reagującą pogardliwie wobec poprzedniego komika. Gdy sam stanął na scenie, swój występ zaczął od słów: „I ain’t scared of you motherfuckers!” Cały występ zaplótł następnie wokół tego rzuconego publiczności wyzwania, które powtarzał co chwila puentując kolejne elementy występu. Bycie komikiem ma w sobie coś z odwagi konfrontowania się z anonimowym tłumem, sprostania jego reakcjom i oczekiwaniom choćby poprzez jawną prowokację. 

Tradycję stand-upu można uznać za ciąg wyobrażonych przemówień, które w przeciwieństwie do tych oficjalnych, wygłaszanych z mównic na szczytach władzy kierują się złotą etyczną zasadą: no bullshit. W tej formie komedii mówi się z założenia bez ogródek, bez ornamentów, bez żadnego wyjściowego autorytetu. Dlatego im bardziej publiczna mowa jest skłamana, tym większe znaczenie zyskuje ta czysta komunikacja przez śmiech. Już Mark Twain, uznawany za jednego z prekursorów stand-upu, jeździł po kraju z publicznymi wykładami, gdzie w dowcipnej formie opowiadał o otaczającym świecie, nazywał problemy i dzielił się goryczą własnych doświadczeń. 

Komicy są tak potrzebni, bo do ich podstawowych obowiązków należy jednoczesne zaspokajanie i frustrowanie oczekiwań odbiorców. Spolegliwa i poprawna komedia nie będzie śmieszna, powodzenie dowcipu polega na tym, żeby – jak mawia Andy Kaufman w filmie Milosa Formana Człowiek na księżycu – iść zawsze krok przed publicznością. Dowcip trafia w swój czas tylko wówczas, gdy lekko wyprzedza gotowość publiczności do jego przyjęcia. Na tym rozminięciu z publicznością zasadza się paradoksalnie możliwość nawiązania z nią kontaktu przez komika. W wersji skrajnej przybiera to kształt czegoś takiego jak roast, czyli występu, którego istotą jest publiczne obrażanie znanej postaci, celebryty lub człowieka, w jego obecności i przy udziale widzów. Roast to anty-benefis, gdzie bohaterowi wieczoru jego znajomi ofiarują w darze najgorsze uczucia, byleby były opakowane w formę żartu.

W Stanach Zjednoczonych istnieje zresztą tradycja roastów samego prezydenta w trakcie dorocznego White House Correspondents Dinner. Impreza ta zawiera w sobie komediowe przemówienie witające wszystkich gości i „celebrujące” obecnej na sali głowy państwa. Do annałów historycznych stand-up przejdzie z pewnością wystąpienie Stephena Colberta w 2006 roku, który stojąc ledwie kilka metrów od George’a W. Busha drwił z niego niemiłosiernie, kończąc swój speech długim klipem wyśmiewającym kłamstwa administracji USA na temat interwencji w Iraku[3]. Towarzyszącą większości tych przemówień atmosferę można podsumować słowami słynnego Willa Rogersa: „Mamy najlepszy kongres jaki można kupić za pieniądze”. Niestety, wraz z upływem lat, wystąpienia w Białym Domu zaczęły odzwierciedlać mizerię samej prasy głównego nurtu: stały się coraz bardziej konformistyczne, bezpieczne, głęboko pogodzone z mariażem środowiska politycznego z medialnym. Trevor Noah w 2022 dał tego smutny przykład kończąc swe przemówienia zachwytami nad tym, jak wielką wolnością słowa cieszą się dziennikarze w USA. Komików też da się kupić za pieniądze, nawet tych najlepszych.

Ciekawe, że tego rodzaju czołobitność pojawiła się akurat w czasie, gdy nie tylko dziennikarze (ci prawdziwie niezależni), ale i komicy przeżywają ciężkie chwile. Chris Rock czy Dave Chappelle to tylko najbardziej znane nazwiska stand-uperów zaatakowanych fizycznie na oczach kamer i tysięcy widzów. Jeśli komicy mają dzielić los poetów wygląda na to, że zbliżamy się do momentu ich wygnania z republiki, nawet jeśli przyjmuje to osobliwie brzmiącą nazwę cancelingu. Kultura woke stanowi w tym sensie zagrożenie dla samej istoty komediowej profesji, która zawsze opierała się na łamaniu tabu, prowokacji i jawnych uproszczeniach. Porządek polityczny, w którym nie wolno żartować na pewne tematy, wydaje się głęboko represyjny nawet jeśli oparty na oficjalnie etycznych postulatach i trosce o ofiary. Dzięki dyskusjom wokół komedii można dostrzec ten ukryty autorytarny wymiar współczesnego progresywizmu, który przybiera niekiedy kształt quasi-religijnej paniki moralnej[4]. Podobnie jest zresztą z anty-wokiem – formacją szukającą największego zagrożenia dla porządku światowego w przesadnej trosce o marginalizowane grupy. 

A co, jeśli woke i anty-woke to dwie strony tej samej monety, a komicy mogą nam się przydać między innymi do tego, żeby porzucać nią sobie wedle woli i złapać do tych spraw nieco dystansu? Albo zrozumieć, że wojna kulturowa nie prowadzi do niczego poza zniszczeniem społeczeństwa? Przy okazji ważne wydaje się uznanie, że jeśli stand-up zaczął obśmiewać kulturę woke to może oznaczać, że stała się ona uświęconą normą, dołączyła do szeregów usankcjonowanego mocą tabu autorytetu. Niczego komedia nie lubi niszczyć bardziej. I domaganie się, by tego nie robiła jest kompletnym nieporozumieniem. Stand-up nigdy nie jest dosłowny, lecz oferuje pewną umowność, dzięki której można dokonać wspólnej i bezpiecznej transgresji norm społecznych. A to doświadczenie absolutnie fundamentalne dla wszelkiej demokracji. Zresztą nawet na dworach królów można było się z nich czasem śmiać.

Dzieje stand-upu można by nawet przedstawić jako historię kolizji z różnymi formami cenzury i represji. Lenny Bruce, autor podgatunku sick humour został w latach 60. aresztowany za obsceniczność, ponieważ podejmował wówczas tematy związane z narkotykami, międzyrasowym seksem, żartował z Holokaustu, morderstw, homoseksualizmu, gwałtu czy zorganizowanej religii. Bill Hicks, którego wielu komików uważa za największego w historii, padł w 1993 roku ofiarą cenzury w wieczornym programie Davida Lettermana, gdy żartował m.in. z religii i ruchu antyaborcyjnego. Komik zmarł kilka miesięcy później w wieku 32 lat. Letterman w 2009 roku wyemitował ocenzurowany materiał w obecności jego matki i publicznie przeprosił za wcześniejszą decyzję. Ofiarami podobnych represji padali inni wielcy gwiazdorzy komedii jak choćby Richard Pryor czy George Carlin.

Ten ostatni – chyba tego wytypowałbym na swojego idola – stał się niedawno bohaterem dwuczęściowego dokumentu Amerykański sen George’a Carlina wyemitowanego przez HBO. To wnikliwy portret życiowych i artystycznych perypetii komika, który zasłynął wypowiedzeniem w 1977 roku „Siedmiu słów, których nigdy nie można powiedzieć w telewizji”… w telewizji. Ale zasługi Carlina dla formy stand-upu są trudne do zmierzenia. Nikt tak precyzyjnie nie potrafił przyglądać się drobnym przesunięciom w politycznej nowomowie, piętnować ideologicznych nadużyć i obiegowych prawd, nikt tak bezwzględnie nie wyśmiewał głupoty polityków i absurdów władzy religijnej. Jeśli gdzieś stand-up zbliżył się naprawdę do sztuki, do poezji, to właśnie w jego programach. Serial HBO pokazuje to zresztą bez zbędnej celebry i bez budowania pomnika komuś, kto z pewnością by tego nie chciał. W filmie można zobaczyć Carlina intymnie i publicznie, zmierzyć, ile pogoń za doskonałością kosztowała jego bliskich, poczuć wagę komedii jako osobliwej powinności.

Przydatność komików można też pomieścić w formule pokazującej, że ich rolą jest performowanie niezłomności. Bądźmy jednak precyzyjni. Nie są to niezłomni bohaterowie, na których można oddelegować społeczne obowiązki i samemu nie zajmować się już niczym. W praktyce zresztą rzadko są aż tak rebelianccy jak na scenie. Wielu z nich stało się dziś nieodłączną częścią medialnego establishmentu z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jak pokazuje Ben Burgis, autor książki o wymownym tytule Canceling Comedians While the World Burns, „dobrzy komicy nie są koniecznie dobrymi komentatorami politycznymi”[5]. „Stało się to boleśnie oczywiste w październiku 2010 roku, gdy Jon Steward i jego bliski współpracownik Stephen Colbert rzeczywiście zdołali namówić kilkaset tysięcy fanów The Daily Show i The Colbert Report na marsz ulicami Waszyngtonu, żeby zrobić coś ważnego politycznie. Nie użyli tego wiecu do rozmowy o ubezpieczeniach medycznych czy odbudowaniu ruchu pracowniczego czy też zakończeniu wiecznych wojen Ameryki na Bliskim Wschodzie. Ich wielkim hasłem była… uprzejmość”[6].

Odczarowanie komików jako politycznych aktywistów ma swoje dobre strony, pod warunkiem, że zdejmując z nich odpowiedzialność za organizowanie ruchów społecznych zachowa się ich powinność mówienia wbrew władzy i cenzurze. To niewiele tylko z punktu widzenia demokratycznego komfortu, w którym – jak pokazuje sama historia stand-upu – nigdy naprawdę nie żyliśmy. Burgis przywołuje też głośną sprawę Louis C.K., który z samych wyżyn przemysłu rozrywkowego spadł na jego dno za sprawą zarzutów o molestowanie seksualne. Jego czyny, choć problematyczne, nie wydają się nawet porównywalne z dokonaniami takich drapieżców jak Bill Cosby (też komik zresztą) czy Harvey Weinstein. Okazało się jednak, że kandydujący na prezydenta w 2020 roku Joe Biden nie przyjął wpłaty na kampanię od Louis C.K., tłumacząc to troską o zachowanie dobrego imienia. Burgis osadza to wydarzenie we właściwym kontekście. „Cokolwiek myślicie o tym splocie problemów etycznych, ostatecznie grzechy Louis C.K. obejmowały masturbację. Joe Biden był jednym z najgłośniejszych wśród Demokratów rzeczników inwazji na Irak w 2002 i 2003 roku. Zginęło tam ponad milion osób”. A to ledwie szczypta „dokonań” tego polityka przez lata kariery. Tak czy inaczej, kontynuuje Burgis, „w normalnym świecie, to Louis C.K. mógłby mieć wątpliwości czy chciałby być kojarzony z Joe Bidenem”[7]. I ma pełną rację.

Według Burgisa komicy powinni robić komedię, a ich mieszanie się do spraw politycznych wydaje się akcydentalne i nikomu nie wychodzi na dobre. Trudno się zgodzić widząc jak połączenie radykalnej krytyki mediów i polityki z żartami działa w programach Dore’a, Branda czy nawet Rogana. Daje możliwość poradzenia sobie z szaleństwem tego świata dzięki połączeniu politycznej świadomości i umiejętności dystansowania się od niej przez dowcip. Według autora Canceling Comedians fantazja o komikach jako głosicielach prawdy, którzy rzucają ją w twarz ośrodkom władzy jest pozbawiona sensu. „Mówienie władzy prawdy w twarz jest zdecydowanie przeszacowane. W gruncie rzeczy ludzie władzy znają prawdę. Jeśli martwisz się głodującymi wieśniakami, nie próbuj odwoływać się do sumienia króla. Gdyby król miał sprawne sumienie, nie byłby w stanie utrzymać tronu w obliczu arystokratycznych rywali i spiskujących uzurpatorów. Lepiej zrobisz organizując wieśniaków w zbrojny ruch na rzecz reformy rolnej”[8] – pisze Burgis. 

Pomijam już, że ten argument radykalnie kłóci się z jego własnymi przykładami pokazującymi nieudolność komików w takiej aktywistycznej pracy. Problem jest gdzie indziej. Nikt nie rzuca władzy w twarz prawdy po to, żeby ją o czymś poinformować, ani żeby ruszyć jej sumienie. Sensem tego aktu jest jej demaskacja. Utrzymanie w języku rejestru wolnego wypowiadania jej naszego posłuszeństwa. I jeśli towarzyszy temu powszechny śmiech to tym lepiej. Sam w sobie niczego oczywiście nie załatwi, nie obali żadnego dyktatora ani nie zakończy systemowej korupcji. Ale ulga pozwoli być może poradzić sobie z paraliżującym wszelkie działanie przerażeniem. Komicy zresztą – co zauważy z pewnością każdy kto ogląda stand-upy – mówią głównie o sobie. Ich przywiązanie do prawdy manifestuje się przez tryb konfesyjny. Poetyka wyznania, jakkolwiek raczej peformatywna niż szczególnie autentyczna, pozwala nawiązać z widownią szczególną więź, której wartość trudno przecenić. Iluzja, że ktoś mówi naprawdę do nas w świecie tak powszechnego i znormalizowanego zakłamania sama w sobie ma ogromną wartość pomimo tego, a może właśnie dzięki temu, że warunkiem udanej komedii jest świadomość, że „to tylko na żarty”. Ten rodzaj manipulacji jest w gruncie rzeczy formą mówienia prawdy. Komicy eksplorujący confessional comedy, gdzie „dzielą się poniżającymi, wstydliwymi doświadczeniami”[9] stają w środku problemów, które próbują nazwać i sił, które starają się zdemaskować. 

Można spojrzeć na komików – i co za tym idzie na ich przydatność – jak na rodzaj piorunochronów. Każdy skupia na sobie mnogość sił krążących w atmosferze i dzięki wybuchowi śmiechu pozwala je rozładować. Każdy piorun ma siłę niszczącą, która niejednego potrafi obalić na ziemię. Ale ma też jedną dodatkową właściwość – rozświetla rzeczywistość dookoła.

Tekst ukazał się pierwotnie w sierpniowym numerze miesięcznika “Kino”.

Kupisz go tutaj.

Serdecznie dziękuję redakcji za zgodę na przedruk tekstu.


[1] Por. Wayne Federman, The History of Stand-Up, Independent Artists Media, Los Angeles 2021, Ebook, s. 73/226.

[2] Peter McGraw, Joel Warner, Who invented stand-up? The origins of a peculiarly American form of comedy, https://slate.com/culture/2014/04/who-invented-stand-up-the-origins-of-a-peculiarly-american-form-of-comedy.html, dostęp 10 maja 2023.

[3] Por. https://www.youtube.com/watch?v=2X93u3anTco, dostęp 10 maja 2023.

[4] Por. Ralph Leonard, Dave Chappelle and Comedy, https://areomagazine.com/2019/11/13/dave-chappelle-and-comedy/, dostęp 10 maja 2023.

[5] Ben Burgis, Canceling Comedians While the World Burns, Zero Books, London 2021. Ebook.

[6] Tamże.

[7] Tamże.

[8] Tamże.

[9] Wayne Federman, The History of Stand-Up, dz. cyt., s. 88-89/226.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *