Spiski #7: Język jako spisek

Jakkolwiek może to brzmieć niedelikatnie, możliwość sprawienia komuś przykrości czy wywołania dyskomfortu nie może być kryterium dopuszczenia do debaty publicznej. Bo każde zdanie może się takie okazać.

Rozmaite postacie tej samej alienacji mogą toczyć ze sobą zaciekłe boje, udając skrajny antagonizm, są one bowiem wyrazem tłumionych wprawdzie, niemniej jednak realnych sprzeczności.

Guy debord, Społeczeństwo spektaklu

W mówieniu zawsze chodzi o to, żeby mówić do kogoś. Włączamy innych, choćby wirtualnie, w swój świat nawet gdy ich obrażamy. Nie ma więc absolutnej wolności mówienia, bo obecność innego wyznacza jej niezaprzeczalny horyzont. Choćby był to inny we mnie: uwewnętrzniony głos autorytetu, rodzica czy kochanej osoby. 

Ale żeby mówić do innego naprawdę, musi mówić ktoś. Czyli niezbędna jest osobność, autonomia mówiącego, nawet gdyby miała ona niekiedy wywołać w innym – tak jak jego obecność w nas, mówiących – poczucie niewygody czy zagrożenia. 

Każdy akt mówienia jest szukaniem wspólnej miary między solidarnością z innym i wolnością własną. Proces ten jest często skomplikowany i odbywa się w rejestrach delikatnych i drażliwych. Może przybierać postać walki, konfliktu, ścierania się różnych sił i dążeń. Radykalna asymetria między mówieniem i słuchaniem oznacza formę ucisku. Dotyczy to obu stron tego równania, bo również słuchanie, nie tylko mówienie, może mieć postać opresyjną. Ten kto mówi nie oglądając się na nikogo nie różni się od kogoś, kto we wszystkim chce słyszeć jedynie coś, co obciąży mówiącego.

Nigdy nie należałem i nie należę do ludzi czerpiących szczególną satysfakcję z denerwowania innych, ani z wystawiania ich godności na szwank za pomocą używanych przeze mnie słów. Przynajmniej na poziomie deklaracji, bo jak jest w praktyce trudno niekiedy przewidzieć. Jak pewnie każdy powiedziałem wiele słów za dużo oraz wielu koniecznych nie powiedziałem wtedy, kiedy było trzeba.

W dzisiejszej sytuacji ideologicznej trudno jednak odnaleźć się tym, którzy szukaliby w mówieniu doświadczenia wspólnej miary, poszukiwania pól porozumienia i nieporozumienia z równym szacunkiem dla nich obu. I choć filozofowie zalecali kiedyś, żeby milczeć o tym, o czym nie sposób mówić, wydaje mi się, że milczenie, albo zmuszanie innych do milczenia, nie rozwiązuje dziś naszych problemów komunikacyjnych. Wręcz przeciwnie: o czym wczoraj nie sposób było mówić, o tym dziś już wręcz nie wolno.

Język stał się teraz polem nie tyle negocjacji wspólnej miary, ile permanentnej wojny, której stawką jest uciszenie wszystkich głosów poza własnym. Nie mówię tego przeciw politycznej poprawności, bo uważam, że jej źródła i zasadnicze założenia przyniosły wiele cennych efektów, a te powinny być po prostu elementem codziennej empatii. Ale niestety każde nawet dobrze używane narzędzie może też przydać się do rozlicznych nadużyć. Współczesna mowa jest tego niepokojącym przykładem.

Nie chodzi o to, że za dużo jest w niej uważności na różne formy wykluczenia, ale o to, że ta uważność nabrała charakteru prokuratorskiego, zmieniła się w system permanentnej podejrzliwości i uogólnionego oskarżenia. Dziś każdy użytkownik języka rozumie, że wszystko, co powie zostanie użyte przeciwko niemu. Jest podejrzanym in spe. Nasze rozmowy stały się rozmowami kontrolowanymi. Dobre intencje służą też coraz częściej do zasłaniania własnej potrzeby kontroli, wyznaczania innym miary bez pytania ich o zdanie.

W zeszłym roku Stanford University udostępniło dokument przygotowany przez Stanford Elimination of Harmful Language Initiative (EHLI), mający  służyć za przewodnik wskazujący społeczności akademickiej jakich potencjalnie obraźliwych słów i wyrażeń unikać w komunikacji. O ile dobrze rozumiem celem było ustanowienie norm dla internetowych publikacji uniwersytetu, które dawałyby przykład języka oczyszczonego z naleciałości rozmaitych niepożądanych -izmów i -fobii. 

Choć dokument ten zawiera liczne cenne lub wręcz oczywiste wskazówki, pokazuje też niestety wszystkie problemy z podejściem do języka zarówno jego twórców, jak i ruchów, które ten dokument reprezentuje. Co ciekawe, wywołał on tak duże kontrowersje i krytyki z różnych stron debaty publicznej, że został wycofany, a jego twórcy zarzekają się dziś, że ich projekt nie wyraża stanowiska samego uniwersytetu[1]. Jest to dodatkowy powód, żeby uznać go za symptomatyczny dla tego, co dzieje się dziś z językiem.

Twórcy na samym początku swojego przewodnika zastrzegli, że chodzi o „wieloetapowy, wieloletni projekt podejmujący kwestię szkodliwego języka [harmful language]”[2] i że ich celem jest „wyeliminowanie wielu form szkodliwego języka, włączając w to język rasistowski, przemocowy i oparty na uprzedzeniach [biased]”. Choć zdają sobie oni sprawę, że całkowita eliminacja tych zjawisk może okazać się niemożliwa, wyznaczają ją jako swój punkt docelowy. Dokument zawiera też trigger warning uprzedzające, że w dokumencie znaleźć można liczne obraźliwe stwierdzenia tak jakby przestrzegał przed lekturą. Jeśli jest on adresowany do ludzi potrzebujących edukacji w tym względzie, można założyć, że nie tylko znają oni różne „szkodliwe słowa”, ale że wielu z nich mogą nawet używać. Czy można z niego skorzystać inaczej niż przez zaznajomienie się z jego treścią?

Dokument podzielony jest na trzy rubryki: problematyczne wyrażenie, jego proponowany zastępnik i wyjaśnienie, dlaczego ta operacja jest konieczna. Całość składa się z rozdziałów odnoszących się do różnych typów szkodliwości języka. I tak na samym początku mamy „ableizm”, a więc twór nowy i szczerze powiedziawszy dość problematyczny. Słowo to oznacza jakoby w naszych społeczeństwach istniał wciąż trwały dyskurs wykluczający osoby z różnymi niepełnosprawnościami, które w ten sposób przedstawiane są jako gorsze i mniej przydatne dla społeczeństwa. Niewątpliwie nie brakuje wypowiedzi i praktyk, które można uznać za krzywdzące dla tej szerokiej, zróżnicowanej i dość mgliście określonej grupy bliźnich. Ale twórcy dokumentu wydają się wierzyć, że sprawa przestanie być tak rażąca, jeśli zaczniemy udawać, że ich niepełnosprawności nie są niepełnosprawnościami. Czyli: ponieważ ktoś wykorzystuje daną różnicę do szerzenia niechęci, zacznijmy udawać, że w ogóle jej nie ma.

W związku z tym niepożądane jest na przykład wyrażenie insane (szalony), ponieważ jest to „ableistyczny język trywializujący doświadczenia ludzi żyjących z mental health conditions” jak piszą twórcy dokumentu wyraźnie unikając słów takich jak „zdrowie” i „choroba” uznając zapewne, że należą one do słownika ableizmu. Twórcy dokumentu proponują zastąpić insane słowami surprising lub wild. Czy osoba cierpiąca na chorobę psychiczną ucieszyłaby się z nazwania jej „dziką”? Wątpię. Moja cierpliwość zachwiała się przy próbie napiętnowania kategorii OCD (obsessive-compulsive disorder), które należy zastąpić określeniem detail-oriented, żeby znów nie „trywializować” doświadczeń wskazywanych w ten sposób ludzi. Jako osoba, która miewała problemy z obsesyjnymi myślami i stanami paranoicznymi (które zresztą określiłbym jako raczej lekkie), uważam, że prawdziwą trywializacją tego rodzaju cierpień jest mówienie w tym przypadku o „zorientowaniu na szczegół”. I przepraszam, jest to prawdziwy disorder, który potrafi zamienić życie w koszmar. Ludzie cierpiący w ten sposób potrzebują opieki medycznej i dostępu do terapii, a nie pobłażliwości uzbrojonej w eufemizmy.

Szkodliwe jest też według specjalistów Stanforda określenie wheelchair bound (przykuty do wózka), dlatego należy zamienić je na person who uses a wheelchair (osoba, która używa wózka). Dlaczego? Otóż, „używając języka stawiającego na pierwszym miejscu osobę łatwiej unikniemy definiowania jej przez tylko jedną cechę. Poza tym, użytkownicy wózków często uznają je za kluczowe narzędzie swojej wolności zamiast uważać je za więzienie”. Myślę, że niektórzy „użytkownicy” (sic!) wózków inwalidzkich uważają je także za swoje więzienie. I wydają się nie mieć alternatywy dla ich użytkowania, dlatego tę propozycję również uważam za delikatnie (a jakże) rzecz ujmując problematyczną. Poza tym, jeśli mówimy o kimś wspominając wyłącznie jedną jego cechę, będziemy ograniczać jego obraz do niej samej niezależnie od tego jak sformułujemy tę frazę. Redukowanie ludzi do ich pojedynczych cech nie jest kwestią frazowania, ale intencji i kontekstu.

Już kilka powyższych przykładów wskazuje, że zalecane przez dokument operacje opierają się na geście eufemizacji. Zarazem ich podstawą jest zarzut trywializacji. Czy jednak eufemizm nie osłabia ciężaru rzeczy, o której mówi? Obawiam się, że tego rodzaju podejście będzie stopniowo osłabiało, a nie wzmacniało, pozycję osób, które mierzą się z różnymi formami niepełnosprawności. Język ableizmu pociągnięty do skrajności będzie utrzymywał nas w szachu udawania przed sobą, że nie ma inwalidów, a jedynie „użytkownicy”, a osoby cierpiące na choroby psychiczne to tacy „zaskakujący” ludzie. Nie wiem w jaki sposób pomoże to w rozwiązywaniu ich problemów. Ten język powstał też w kraju, gdzie nie ma powszechnej opieki medycznej a statystyki chorób psychicznych są przerażające. Zamiast o nich mówić, mamy usuwać z języka lub rozmywać pojęcie choroby? Dość odważna terapia.

W dokumencie nie brakuje też licznych przykładów czegoś, co nazywa się kulturowym przywłaszczeniem, czyli używaniem sformułowań związanych z daną kulturą w sposób, który „często odznacza się brakiem szacunku”. Jako przykład pada tu m.in. sformułowanie „zakopać topór wojenny”, które rzekomo kontynuuje eksploatację rdzennej ludności USA. Zapewne tak samo należałoby rozumieć nieobecne w zestawieniu „zapalić fajkę pokoju”. Ale czy takie założenie nie ujawnia głębokiego niezrozumienia nie tylko mechanizmów działania języka, ale wręcz samych procesów kulturowych? Przecież kultura i język żyją z tego, że przywracają stare wyrażenia w nowym kontekście, mieszają kultury, klasy i czasy, permanentnie kontaminując mówienie, dzięki czemu nigdy nie skończy się w nim erupcja nowości. Znów specjaliści Stanforda utożsamiają użycie z nadużyciem. Czy „iść do Canossy” jest przywłaszczeniem rzymskiej kultury? Czy powiedzieć, że ktoś wygląda jak „zdjęty z krzyża” jest obrazą uczuć religijnych?

Przy okazji sekcji gender-based pojawia się inna ciekawa rzecz. Otóż, nie powinno się mówić policeman czy policewoman, ponieważ wyrażenia tego rodzaju utrwalają binarny język i „nie włączają wszystkich”. Rozumiem punkt wyjścia tej uwagi, ale znowu. Naturą wyrażeń językowych jest ich ekskluzywność, a nie inkluzywność rozumiana jako konieczność powiedzenia raczej czegoś niż wszystkiego, mówienia o kimś lub czymś raczej niż o wszystkich i wszystkim. W tym sensie wszystkie są biased. Zakładanie, że konstruując wypowiedź ekskluzywną w tym rozumieniu dokonujemy automatycznie etycznego wykluczenia tych, o których nie wspominamy, jest arbitralne i ma charakter ideologiczny. Nie ma wyrażeń uwzględniających wszystkich, a już na pewno nie da się mówić językiem realizując ten wymóg we wszystkich zdaniach. Mylenie niezbędnej ekonomii języka z postawą światopoglądową jest elementem gry o władzę nad mówieniem i próbą zawłaszczenia komunikacji.

Dokument piętnuje też użycie języka nieprecyzyjnego. Na przykład wyrażenie stupid (głupi), należy zastąpić słowami boring lub uncool, choć bynajmniej nie dlatego, że są mniej obraźliwe, ale dlatego, że stupid „było kiedyś używane na określenie osoby, która nie może mówić i zakłada osobę niezdolną do wyrażania siebie”. To, że jakieś określenie było kiedyś używane w jakiś sposób nie mówi nam jednak nic o jego aktualnym użyciu, a historia lub etymologia danego słowa nie jest argumentem za jego używaniem lub nie dzisiaj. Wyjaśnienie myli te dwie rzeczy. Również słowo thug (bandyta) jest według specjalistów Stanforda nieodpowiednie, ponieważ „często przybiera rasistowskie konotacje w niektórych kręgach”. Znów, autorzy z faktu jakiegoś użycia danego wyrażenia wyprowadzają ogólną regułę jego znaczenia nie rozumiejąc, że język działa bardziej elastycznie i w sposób bardziej złożony. Wiele zależy od kontekstu, intencji, sytuacji, odbiorców, a nawet tonu czy akcentowania. Jest wiele wyrażeń, które w zależności od tych zmiennych mogą być zarówno pieszczotliwe, jak i obraźliwe.

A teraz już rzeczy naprawdę niepokojące. W sekcji poświęconej zinstytucjonalizowanemu rasizmowi wyrażenie slave labor (praca niewolnicza) proponuje się zamienić przez unfair work practicesunderpaidoverworked, ponieważ „odwołuje się ono do czasu, w którym dopuszczalne było niewolnictwo (zwłaszcza Czarnych Amerykanów)”. Można by zapytać: no i? Czy nie na tym polega sens używania tej frazy w odniesieniu do współczesnych ekstremalnych sytuacji wyzysku pracowników? Czy fakt współczesnego niewolnictwa mamy przemilczeć lub wyrażać eufemizmami, bo w ten sposób pamięć o Czarnych niewolnikach pozostanie nienaruszona? Czy nazwanie ludzi pracujących w kopalniach kobaltu w Kongo niewolnikami jest rasistowskie? Czy nazwanie otwartych targów w Libii, gdzie kupuje się ludzi targami niewolników kala pamięć o przemocy na amerykańskich plantacjach?

Zalecając używanie języka „osobowego” autorzy dokumentu proponują też, aby unikać słowa „więzień”, na rzecz „osoby osadzonej”. W ten sposób nie będziemy jej redukować tylko do tej jednej cechy. Czy to jest naprawdę największy problem z „więźniami” w kraju o najwyższej na świecie liczbie osadzonych? Może powinno nazywać się ich „klientami systemu penitencjarnego”, żeby w ten sposób ulżyć ich losowi? To jest autentyczny przykład[3]. Usuwanie przemocy z języka jest w ogóle osobnym zadaniem, jakie stawia sobie dokument Stanforda. Między innymi dlatego proponuje mówić situation room zamiast war room, bo w ten sposób unika się „niepotrzebnego języka przemocy”. Czy autorzy tych słów naprawdę wyobrażają sobie, że dorosłych ludzi studiujących na uniwersytecie przerasta kontakt ze słowem „wojna”? Czy proponują, aby w trakcie zajęć z historii zastępować je słowem situation, żeby nie urazić ich uczuć?

Z dokumentu Stanforda wyłania się dość osobliwa wizja języka, która w dodatku jest charakterystyczna dla sporej części dzisiejszych wojen kulturowych. Po pierwsze, zakłada się tu, że można wyeliminować z niego wyrażenia obraźliwe, negatywne, obciążone ładunkiem nienawiści lub głębokiego niepokoju. Tak jakby język nie służył właśnie do wyrażania również tej części naszych doświadczeń. Po drugie, wizja ta przepełniona jest wiarą w to, że obieg pewnych wyrażeń w języku można zatrzymać za pomocą dokumentu akademickiego, że w ten odgórny sposób oddziałuje się na faktyczne mówienie i że jest to kierunek pożądany. Jest to dość nadzwyczajna wiara w swoją sprawczość. Po trzecie, autorzy tego dokumentu starają się raz na zawsze określić stosunek między słowem, jego znaczeniem i jego desygnatem. Czyli zatrzymać coś, co z zasady jest w permanentnym ruchu i nieustannie się zmienia. Po czwarte, ze sformułowanych tu zaleceń wynika, że za pomocą eufemizmu można wręcz zbawić świat. Wystarczy o czymś nie mówić, a to coś zniknie.

To ostatnie przekonanie opiera się też na wątpliwym rozumieniu tego, na czym polega dziś polityczne nadużywanie języka. Wydaje mi się, że nie żyjemy w epoce sztywnego przylegania znaczenia do znaku, które można by usankcjonować i w ten sposób pozbyć się niepożądanych praktyk. Raczej brniemy przez czas całkowicie arbitralnego mieszania, przekształcania i odwracania znaczeń, a także ich sztucznego utrwalania, czego najlepszym dowodem jest sam dokument Stanforda. Poza nim, w debatach politycznych, dyskusjach medialnych i w mediach społecznościowych, wojna jest pokojem, wyzysk humanitaryzmem, a prawda jest fałszem i odwrotnie. Zarazem jednak wszystkie maszyny wojny kulturowej nastawione są na to, żeby każde najdrobniejsze odstępstwo od przekazu dnia uznać za zdradę i wstąpienie do szeregów wroga, dokonując w ten sposób wstrząsającego zamrażania. A więc wszystko wolno i nic nie wolno.

Tę koncepcję języka, która charakteryzuje się jego jednoczesną relatywizacją i absolutyzacją, nazwałbym policyjną. Jej istotą jest potrzeba odgórnej reglamentacji mówienia tak że każdy, kto używa języka od razu staje w polu zdefiniowanym przez możliwe wykroczenie. Samookaleczenie zbiorowości do jakiego to prowadzi nie polega na tym, że rani autentycznych przemocowców, bo ci i tak sobie poradzą, zwłaszcza jeśli siedzą wystarczająco wysoko w hierarchii społecznej. Chodzi raczej o to, że koncepcja ta czyni z oskarżenia modelowy przykład uczestnictwa w języku. A bycie oskarżającym nie jest niewinne. Zwłaszcza, gdy stało się podstawowym odruchem komunikacyjnym. Nowym zwyczajem.

Musimy zdawać sobie sprawę w jakich funkcjonujemy okolicznościach. Poprawność językowa miała nas uczulić na obecność mikroagresji, utrwalanie dominacji w kodach symbolicznych i regułach komunikacji. I w jakimś stopniu to zrobiła, zostawiając zarazem nietknięte całe obszary przemocy i wyzysku, których nie zmieni się przez zastąpienie jednych słów innymi. A jak ta poprawność funkcjonuje, gdy sprawcy makro agresji, tych naprawdę systemowych ekonomicznych, politycznych form wywłaszczenia, zwracają nam uwagę na język, żebyśmy uznali, że mikro jest makro i odwrotnie? W tej sytuacji wyczulenie na przemoc może samo być przemocą albo jej służyć. Jeff Bezos lubi język nowej poprawności, bo nic go to nie kosztuje. Żadna cenzura nigdy nie służy mniejszościom, a już na pewno nie prowadzi do sprawiedliwości. Zarazem jednak każda jest tak sprzedawana i autorzy każdego słownika nowomowy powiedzą, że „jeśli nie masz nic złego do powiedzenia nie masz się czym przejmować”. Tyle tylko, że granice szkodliwego języka są już dawno poza naszą kontrolą, skoro nawet nie można pytać o ich zasadność nie lądując na ławie oskarżonych.

Przyzwyczailiśmy się myśleć, że „granice języka są granicami świata”. A co, jeśli to przekonanie byłoby tak samo arbitralne jak stwierdzenie autorów dokumentu, że słowo blind review obraża osoby niewidome? Byłoby przekonaniem, które powzięliśmy dawno temu i przestaliśmy weryfikować jego prawdziwość, a teraz powtarzamy jako nieznoszącą sprzeciwu oczywistość? 

Może jest jednak tak, że zmiana języka powoduje zazwyczaj przede wszystkim… zmianę języka, a jeśli rzeczywistość wokół się nie zmienia, po prostu decydujemy się inaczej nazywać rzeczy. Nie reprezentujemy przeżywanej rzeczywistości, ale jej konstrukt, który odpowiada pewnej założonej z góry normie. Więcej, jeśli decydujemy się zmienić sposób mówienia nie zmieniając rzeczywistości, uznajemy zbiorowe urojenie za model etyki. Bo wydaje nam się, że mówiąc w pewien sposób o rzeczywistości jesteśmy moralnie lepsi niż Ci, którzy tego nie robią. Pozostaje pytanie czy używamy języka żeby poszerzać nasz świat, czy żeby go sobie i innym zawężać wymagając posłuszeństwa wobec zbudowanych przez nas ram.

Wiem, że to założenie wzięło się z poważnych badań nad konstrukcją języka propagandowego sięgających od LTI Victora Klemperera po analizy działalności Wolnego Radia i Telewizji Tysiąca Wzgórz w Rwandzie. Ale czy właśnie te przykłady nie powinny nauczyć nas sceptycyzmu wobec wszelkich prób jednostronnego i odgórnego reglamentowania mowy? Wydaje się, że chcemy wprowadzić dobrą, właściwą, uwrażliwioną nowomowę, ale takiej nie ma. Ulegamy zarazem iluzji, że wobec ludzi z innych środowisk czy klas nie stajemy się policjantami represjonującymi ich za coś, czego oni w ogóle nie rozumieją. Wydajemy wyroki sami pisząc prawo na podstawie własnej wizji świata. Progresywna inteligencja przestała mówić dziś do kogokolwiek poza sobą, a nawet w swoich szeregach dokonuje regularnych czystek z powodu nie dość ścisłego przylegania do obranego modelu. To jest sekciarstwo, a nie postępowość. I nie dziwię się, że wywołuje ono odruchy niechęci, nawet jeśli ich treść bywa skandaliczna, sekciarska albo po prostu chybiona. Zwłaszcza, że te same grupy, które prześcigają się w oburzeniu na nieuprzejme albo niezręczne słowo czy stary związek frazeologiczny, mają często bardzo niewiele problemów z osobami, instytucjami i zjawiskami, których negatywne oddziaływanie jest nieporównanie większe.

W odruchu permanentnej eufemizacji, którego świadectwem jest dokument Stanforda, przegląda się język epoki, w której władza usuwa nawet możliwość ekspresji cierpienia, które powoduje. Nie ma już problemów czy konfliktów jest tylko nie dość oczyszczony z nich język, który po tym liftingu magicznie zmieni rzeczywistość w oazę pokoju. Ten autorytarny postmodernizm prowadzi do tworzenia nowego rodzaju czegoś, co Italo Calvino nazwał kiedyś „anty-językiem”[4]. Miał on na myśli urzędniczą nowomowę, dziś mamy do czynienia raczej z nowomową moralistyczną. Zarazem jednak – jak zauważy każdy obserwator internetowych burz hejtu i kontrhejtu – ów ideał sam w sobie jest ekskluzywny, toczy się o niego tak zażarta walka, że wszyscy nawzajem próbują się z tego wyścigu wyeliminować. Zmuszeni do tej permanentnej akumulacji symbolicznego kapitału nigdy nie możemy być pewni, że jutro nie zostaniemy postawieni w stan oskarżenia o byle drobiazg. Oczywiście ci, którzy w różnych polach wciąż sprawują realną władzę nie muszą się tym martwić. Ich żadna językowa rewolucja nie dotknie. Mam wrażenie, że wielu z nich, zwłaszcza z tego autentycznego topu, ta płaszczyzna permanentnej wojny wszystkich ze wszystkimi bardzo odpowiada.

Jakkolwiek może to brzmieć niedelikatnie, możliwość sprawienia komuś przykrości czy wywołania dyskomfortu nie może być kryterium dopuszczenia do debaty publicznej. Bo każde zdanie może się takie okazać. A kto będzie miał największą możliwość upomnienia się o swoje zranione uczucia? Wykluczone mniejszości? Wolne żarty! Każda mowa przeciw aktualnej władzy będzie nazywana szkodliwą, obraźliwą lub nietolerancyjną. Już jest. Na tym przede wszystkim polega problem z kontrolą języka.

W takim świecie nikogo już nie obchodzi to, czy nasze mówienie rzeczywiście coś nazywa, wyraża, chwyta czy też nie. Kultura powszechnej uraźliwości jest bowiem kulturą emocjonalnego i moralnego szantażu, który zastępuje wszelką deliberację czy nawet uczciwy spór. Nie pozwala też mówić emocjom, skoro można używać tylko ich części. Dziś nie chodzi o to, żeby moje racje były na wierzchu, ale aby na wierzchu była moja obraza. To moje uczucia – traktowane jako instrument publicznego samosądu – są jedyną wiarygodną busolą. W takich warunkach łatwo utrącić każdą zagrażającą władzy krytykę, choćby opierała się na najsilniejszych fundamentach.

Obawiam się, że dziś środowiska uznające się za progresywne mniej lub bardziej skrycie pragną zdobyć swoją „ustawę o obrazie uczuć religijnych”. To, że akurat w Polsce walkę tę przegrywają nie jest argumentem za tym, że w ogóle warto ją toczyć w tej formie. Uczucia religijne nie znaczą zresztą jedynie uczuć „na temat” religii. Chodzi o religijne traktowanie swoich odruchów, wrażeń i emocji, jakie wywołują w nas inni; fetyszyzację spontanicznej reakcji. Żyjemy w kulturze nienawiści od pierwszego wejrzenia, triggerów traktowanych jako zasady moralności. Tym, którzy nie mówią w naszym języku nie wolno nawet dawać głosu, a co dopiero ich słuchać. Można też naznaczyć ich prewencyjnie wszystkimi dostępnymi stygmatami, użyć wszelkich form zjadliwej ironii, przeczołgać ich reputację, podważyć dobre intencje. Zastraszyć. Dziwne, że żyjemy później w gettach językowych i że złotem jest znów milczenie w najważniejszych sprawach?

Tymczasem nie jesteśmy w stanie narzucić wszystkim swojego słownictwa, chyba że za cenę naprawdę autorytarnej przemocy. Jeśli tak, oznacza to, że zamiast kolonizacji cudzych gett będziemy przede wszystkim dyscyplinować własne. Trudno nie wzruszyć się na myśl o tym, jak wielka wolność się z tego wyłoni!

Czy wolne mówienie, choćby jako ideał, założenie, cel, jeszcze kogokolwiek obchodzi? Czy chcielibyśmy go dla siebie i dla innych? Czy interesuje nas już tylko słuszne mówienie, reglamentowane przez taką lub inną językową policję? Czy już zawsze będziemy spiskować przeciwko sobie nawzajem bacząc jedynie na własną pozycję w obranym szeregu?  

  A jak wyglądałoby wolne mówienie, które daje nam możliwość ekspresji, pytania, wątpienia, niewiedzy, nieporadności, nienadążania, nieuświadomienia? I czy można z takim samym nastawieniem słuchać, jak mówią inni? Problem polega na tym, że musielibyśmy się na nie umówić wszyscy albo chociaż wszyscy wielkodusznie przyznać, że choć nie da się tego zrobić, nie ma sensu zajmować się dalszą walką. Wydaje mi się, że jesteśmy dziś jak najdalej od tego rozpoznania.


[1] Por. https://stanforddaily.com/2023/01/08/university-removes-harmful-language-list-following-backlash/, dostęp 18 maja 2023.

[2] Por. https://s.wsj.net/public/resources/documents/stanfordlanguage.pdf, dostęp 18 maja 2023.

[3] Por. Luca Ricolfi, La mutazione. Come le idee di sinistra sono migrate a destra, Rizzoli, Milano 2022, s. 88.

[4] Por. Italo Calvino, L’antilingua, „Il giorno”, 3 febbraio 1965, https://uilscuola.it/wp-content/uploads/2018/05/lantilingua_di_italo_calvino.pdf, dostęp 18 maja 2023.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *